Monday, July 19, 2010

Nie bylo mnie tu od wiekow, albowiem sobie stworzylam nowe dziecko po angielsku. Takze mam i angielski wlasny pokoj. Powodow bylo kilka, pierwszy z nich to klasycznie bloggerskie pozadanie bycia czytana przez wieksza ilosc osob, zwlaszcza moje ulubione prowokowanie co poniektorych konkretnych. A ze mysle, mowie, czytam i zyje po angielsku, to pisanie po angielsku musialo wreszcie nastapic. Jednakowoz z takich samych powodow zaczelam pisac po angielsku, z jakich teraz znowu pisze post po polsku - niektorzy nie rozumieja obu jezykow, wiec jak musze cos z siebie wyrzucic o kims lub o czyms in Polish, wiadomo, pukam do dzrwi wlasnego pokoju. I ten moment wlasnie nastapil.

Temat przewodni: moje paranoje. A w tym konkretnym momencie paranoje powodowane bez uzasadnienia przez tak zwane osoby trzecie. Historia w telegraficznym skrocie (czyt. 'trzy godziny pozniej...'): mam nowa przyjaciolke. Tak, to jest moment na opad szczeny, udalo mi sie zaprzyjaznic z kims, kto nie jest homoseksualnym chlopcem, otwieramy szampana. Ale do brzegu. Poznalysmy sie w sposob... niekomiczny, albowiem staje sie typowym. Jest bloggerka, wyczaila mnie na UrbanTravelBlogu, gdzie wrzucilam niegdys swoje londynskie zdjecia, trafila na moj Twitter, zaczela mnie sledzic i odpowiadac, jakos po jakims czasie, jak mi sceptycyzm opadl, zaczelam jej odpowiadac, jakos sie zfejsbukowalysmy i sie okazalo, ze w sumie mamy calkiem duzo wspolnego, np. ona jako jedyna odpowiedziala na moje zdjecie z tablicy Alice Ayres, rozpoznajac 'Closer' (wszyscy moi znajomi filmoznawcy, powinniscie sie wstydzic). I jakos tak po jakims czasie postanowilysmy sie spotkac, pojsc na piwo i zapolowac na Mr Darcy. Mialam male obawy, bo jakos wydawalo mi sie, ze jest dziwnie we mnie wpatrzona, co jest o tyle dziwne, ze ona jest pelnokrwista fashionistka i pisze do nie wiem ilu blogow, zarabiajac na tym kase (duza, nie duza, ale kase), a ja to ni by co? Nic do podziwiania szczegolnie, no ale niewazne.

Pierwszy wypad w miasto zostal ukoronowany pijanstwem i zarciem drogiej salatki w srodku nocy. Polowalysmy na ksiecia, wrecz na Ksiecia z Samochodem, ktorego minelysmy o jakies moze pol godziny, moze wiecej, albowiem przyjaciolka raz, ze sie spozniala, bo najpierw miala watpliwosci, czy w ogole wychodzic, bo praca i cos tam, a w efekcie, jak zdecydowala sie na wyjscie, bankomat jej zzarl karte i byla bez kasy. W koncu znalazla jakas kase w domu i jak przyjechala, ja juz bylam po jednym, no i wiadomo jak ja i moje tempo picia czegokolwiek, bez wzgledu na zawartosc alkoholu. Kolejne wyjscie to byly moje urodziny, wiec scenariusz podobny. Tyle, ze to ona mi sekundowala jak stwierdzilam, ze mam dosc i jade do domu, bo wszyscy mi tylko wymieniali puste kufle na pelne i w pewnym momencie poczulam, ze kolejny bedzie gwozdziem do trumny. Wiec wrocilysmy jakos razem, a przynajmniej wspolnie rozpoczelysmy podroz do domu. Jakos kiedys pozniej ona rzucila mi tekstem, ze jest moja sista, a nie tylko drinking buddy i jakos sie obudzilam, ze nie mialam przyjaciolki w Londynie od roku i moze faktycznie przegapiam szanse na przyjazn, ktora w tym miescie do najlatwiejszych sportow nie nalezy.

Maly jump in the story i jestesmy jakos miesiac pozniej, przyjaciolka wymyslila chitry plan wyswatania mnie ze swoim wspollokatorem, z ktorym mieszka w Greenwich. Ja w tym samym czasie uswiadomilam sobie, ile ona placi za mieszkanie i jak bardzo ja przeplacam, wiec zaczelam szukac nowego. Myslalam nawet o Greenwich, wiec chcialam porownac okolice i moze przy okazji poznac wspollokatora, zeby oszacowac szanse na swaty. I tak oto wyladowalam u niej w pewna niedziele z planem na bieganie wzdluz rzeki, zarcie truskawek z bita smietana (light), wino i glupi film. Wspollokator byl w domu i sie skonczylo na wieczorze truskawek, Doritos, pizzy, wina, glupiego filmu 2,5 raza z rzedu i mnie i wspollokatora jak najbardziej zaangazowanych w rozmowe do pozniej nocy, z jego slynnym haslem 'you're more than welcome to stay the night'. Na nastepny dzien przyjaciolka wyskoczyla z jeszcze bardziej chitrym planem, ze ona wroci na 3 miesiace do Barcelony, a ja sie wprowadze na jej miejsce w mieszkaniu, zaoszczedze na kasie, a who knows, moze pod koniec w ogole zamieszkam razem ze wspollokatorem i wszyscy beda happy ever after.

No i paranoja kicks off. Najpierw paranoja z landlordem, ktory potrzebuje w 2 tygodnie referencje od pracodawcy i poprzedniego landlorna i ona nastawiajaca mnie jak to strasznie wazne, i jak to landlord jest old and sensitive, wiec oni zawsze jak sie z nim komunikuja, to zeby uniknac nieporozumien zawsze przesylaja sobie maile zanim one trafia do niego etc. Ja z nim pisze smsy i wszystko jest ok. Kolejna paranoja. Zalozylam sobie konto na foursquare. I po przeprowadzce (cala akcja nam zajela 2 tygodnie) jakos poslalam tweet via foursquare, ze siedze w domu i chilloutuje, musialam dodac nowa lokalizacje do portalu. No to dodalam. 5 minut pozniej mail, direct tweet i wiadomosc na facebooku, zebym natychmiast usunela lokalizacje, bo ona nie chce, zeby nikt znal jej adres i jej wspollokatorzy tez zfreakoutuja jak to zobacza. Spojrzalam, faktycznie, widac caly adres itp, ale a) nikt nie wie, ze mieszkam w jej mieszkaniu, bo nikt nie wie, ze jej nie ma w Londynie, bo trzyma to w top secrecie; b) jej wspollokatorzy maja uklad czysto domowy, wiec nie stalkuja sie po twitterach i fejsbukach, nawet nie wychodza razem na imprezy, wiec raczej, zakladajac, ze jej wspollokator nie jest moim cyber stalkerem, nie ma opcji. No ale dobra, usunac lokalizacji sie nie dalo, wiec przynajmniej zmodyfikowalam dane.

Minelo kilka dni, kilka ciekawych sytuacji ze wspollokatorem, m. in. moje zatrzasniecie sie poza pokojem i jego akcja ze wspinaniem sie do mojego pokoju po drabinie, przez okno, opisana na Room Of One's Own. Na poczatku opowiesci wspomnialam ja z imienia, poniewaz to jej zawdzieczam to mieszkanie i cala historie z Ksieciem na Lsniacej Drabinie. Pisze zazwyczaj w nocy. Obudzil mnie dzwiek smsa. Sms, ze mam direct tweet, plus mail, plus wiadomosc na facebooku, ze ona sobie nie zyczy wymieniania jej z imienia, poniewaz jej imie to jej bloggerska marka i nie chce mieszac kariery z zyciem osobistym i zebym usunela jej imie tak, jak nie wymieniam z imienia wspollokatora, bo jej to zepsuje statystyki w wyszukiwarkach etc. Umarlam, ale usunelam...

No i paranoja ostatnia. Londyn odwiedzal brat Fetysz. Potrzebowal noclegu. Moja paranoja z touchy - feely landlordem juz mi psula humor. Oczekiwania, ze zapewnie dach nad glowa. Moja praca, tego tygodnia poniedzialek - piatek, 10 - 19, brak kasy, brak czasu, mieszkanie na koncu swiata (o czym sie przekonalismy bolesnie w sobote nad ranem) i nie do konca oswojeni wspolokatorzy (wszak mieszkalam tam tylko 2 tygodnie). Jak powiedzialam przyjaciolce, ze chcialabym przenocowac brata, od razu akcja, ze to mieszkanie to bardziej dom etc, prywatnosc, nie koniecznie nocowanie, na pewno nie na tydzien, wiec ustalilam kilka dni i mialo byc ok. Ale paranoja byla, ze a co wspollokatorzy powiedza. W rezultacie jak napisalam do Ksiecia na Lsniacej Drabinie, byl z tym bardziej, niz ok.

No, i to by bylo na tyle. Przyjaciol poznaje sie w biedzie. Ale czy ja potrzebuje paranoicznej przyjazni za wszelka cene...?