Thursday, June 25, 2009

Będzie bardzo nudno i bardzo spod znaku "poszliśmy do kibelka i zrobiliśmy kupkę", błagam o wybaczenie, nic na to nie poradzę. Pomijając może drobny fakt, że posiadanie mężczyzny, tudzież pozostawanie w związku, to praca na pół etatu dorzucona do tej na pełen. Dlatego moje wieczory, jeśli bywają samotne, upływają na siedzeniu z komputerkiem, gapieniu się w ściany i generalnie nadrabianiu zaległości z moimi własnymi myślami i robieniem niczego, takim jak granie w Simsy 3 (chociaż nawet tego mi się przez ostatnie 2 samotne wieczory nie chciało).

Muszę sprostować, że niedługo wszystko powinno wrócić do bardzo szeroko pojętej normy. Dostałam moją wymarzoną pracę po raz drugi i tym razem ją przyjmę. Jednak proces dostawania jej był tak wykańczający, że jak finalnie otrzymałam potwierdzenie nie byłam w stanie skakać z radości, po prostu poczułam kamień stumilowy z serca. A historia w tak zwanym telegraficznym skrócie, który mi nigdy nie wychodzi i kończy się przydługimi zdaniami wielokrotnie złożonymi, przedstawia się tak: zaczęło się na samym początku, jeszcze we wrześniu, kiedy to moje ubóstwione Gumtree sprzedało mi ogłoszenie, że Hermes szuka temporary Christmas staff. Jako, że byłam na etapie wysyłania gdzie się da i już po dostaniu pracy w Topshopie, wysłałam się i tam i szybko zostałam zaproszona na rozmowę o pracę, najlepszą, jaką mi było dane przejść w życiu. Moja HR Director się we mnie niemal zakochała i od razu mi powiedziała, że do żadnego flagship store'u nie ma się co oszukiwać nie pasuję, ale na pewno w którymś z department store'ów się dla mnie miejsce znajdzie. Miałam zaczynać w listopadzie, ale nie słyszałam od nich nic przez długie trzy tygodnie, podczas których dostałam moją permanent full time pracę, do której się zapaliłam jak szalona, więc jak na 3 dni przed startem dostałam info, że mam się zjawić w Harrodsie, grzecznie podziękowałam. Tym razem, już wykończona poszukiwaniem czegokolwiek i zrezygnowana do imentu, ujrzałam to ogłoszenie raz jeszcze, tym razem z adnotacją, że full time i permanent, w Selfridges. Zgłosiłam się, a jak, dodając, że już raz mnie wzięli na pokład. Dostałam odpowiedź od mojej HR Director, która pamiętała mnie z pażdziernika, posłała na interview do menadżerki z Selfridges, następnie miałam interview z nią samą, na początku którego ona sama powiedziała, że dla niej to formalność, bo już mnie zna, więc spędziłyśmy godzinę na gadaniu o tym, co tam nowego się działo. Etapem ostatnim było spotkanie z Managing Directorem, który jest nowy i chce aprobować wszystkich nowych pracowników. Wiedziałam, że jak on powie tak, to jestem oficjalnie wzięta. On powiedział tak, ale powiedział też, że musi to skonsultować z HR Director, która akurat wyjechała na dwutygodniowe wakacje do Afryki... I tak oto minęly mi trzy tygodnie latania na rozmowy i stanęłam w obliczu dwóch tygodni czekania na wyrok - i to było najgorsze. Doszłam do stanu, w którym potrafiłam się rozpłakać na poczekaniu. Ale wszystko jest dobrze, i tak wciąż mogę się rozpłakać na poczekaniu, bo ja tam już nie chcę być, ja już chcę być na Bond Street, a przede mną wciąż 2 tygodnie...

Ale miało być nudno. I jest nudno. Już mnie nie mdli z miłości, już mdli z mojej miłości wszystkich dookoła. Bo jest idealnie. Wiadomo, nie idealnie w stanie czystym, ale idealnie na nasze potrzeby, popieprzone trzeba dodać, albowiem nie jesteśmy normalni. Jesteśmy swoimi popieprzeniami dopasowani i uzupełniamy się nawzajem. On mi opowiada o modelingu i narkotykach, ja jemu o chorobie i one night standach, bez paranoi, dorośle, było, nie ma sensu udawać, że nie, ex-file otwarty i jak najbardziej jawny, drzwi do wszystkich zakamarków zwichniętych psychik pootwierane i najlepsze jest to, że po drugiej stronie zawsze czeka zrozumienie i oparcie. I nie ma tematu, którego nie moglibyśmy poruszyć. Nie ma niczego, co mogłoby drugą stronę odrzucić, zniechęcić, przerazić. Nic z tak zwanych przyczyn obiektywnych nie stoi nam na przeszkodzie, bo za każdym razem, jak mamy jakąś awarię wyższych systemów, dajemy radę, stawiamy czoła i idziemy do przodu. I nie ma takiej sytuacji, w której jedna ze stron mogłaby powiedzieć "nie rozumiem". I tak sobie myślę, jak to ja, jak to się dzieje, że dwoje ludzi, którzy byli sami tyle czasu (chociaż ja z moim 5,5 roku i tak jestem nie do przebicia) i tak usilnie bronili swojej autonomii nagle otwiera przed sobą nawzajem wszystkie drzwi, przyjmując drugą osobę do swojego świata bezwarunkowo i bez wahania? Czy to już desperacja wynikająca z wyczerpania się baterii zasilających mechanizm szukający zawsze tego, co jest wciąż za rogiem? Czy w tym symulowanym świecie miłość w ogóle może być jeszcze prawdziwa? Co znaczy, że jest prawdziwa? Czy wystarczy, że powiem sobie: tak, to jest ten, którego od tego momentu będę kochać? Czy to się dzieje u jakiejś wyższej instancji? Kto / co o tym decyduje? I jakim cudem w tym przypadku stało się to tak szybko i naturalnie? Edzio zawsze wtedy odpowiada, że to nie może być desperacja, bo oboje jesteśmy za bardzo wybredni, by przystać na pierwszą lepszą opcję, jakby nam coś nie pasowało, to byśmy się nie pakowali, tylko uciekali z krzykiem. Ja mówię, że dzieje się szybko, bo gdy jest się już względnie dużym i dorośniętym, to się wie, czego się chce bardziej więcej niż mniej, więc kiedy się to spotyka, to już się nie chce bawić w gierki i podchody, jak gra, to gra, jak nie, to nie, a jesli już gra, to nie ma sensu czekać i owijać w bawełnę. Zatem pozostaje nam tylko symulacja do rozwikłania, ale tego już nie ogarniam.

Pozwolę sobie jedynie stwierdzić naiwnie i pensjonarsko, że się spotkały dwa egzemplarze równie niestandardowe, znalazły w sobie dokładnie to, czego szukały, kliknęło i oby klikało jak najdłużej. Dochodzi do tego, że już nie tylko planujemy festiwal we wrześniu, planujemy wakacje we wrześniu gdzieś w Europie, za rok St Lucia i jego dom rodzinny, po drodze Nowy Jork. Mieszkamy razem na pół etatu, u mnie, łącznie z tym, że on potrafimy wrócić z pracy do mnie do domu, odpalić komputer i po pięciu minutach on na facebooku pisze do kogoś na czacie "I just got home", a w naszych rozmowach co chwilę wyrywa mu się "in our room, I mean YOUR room". A w ramach żartów nabijamy się, że po zmiksowaniu jego angielsko-jamajskich i moich polsko-hiszpańsko-mongolskich korzeni dzieci wyjdą różowe w zielone kropki i z niebieskimi ogonkami. I killer na dobranoc - wczoraj po przyjściu do domu około 23 wzięłam się nie dość, że do gotowania dla niego lunchu na następny dzień do pracy, to jeszcze z kurczakiem. Tak. Zawsze chciałam to zrobić i zrobiłam, mój osobisty postfeministyczny manifest kulinarny. Jestem z siebie dziko dumna. No, i najważniejsze, że smakowało.

Wednesday, June 3, 2009

Minęły oficjalnie trzy tygodnie, które brzmią idiotycznie śmiesznie i krótko, ale czujemy, jakby trwały może nie lata, ale na pewno o wiele, wiele dłużej. Doszło do tego, że po dwóch tygodniach bojfrend oficjalnie zostawił na mojej półeczce w szafce łazienkowej szczoteczkę do zębów. Ponadto nauczyłam go się nawilżać, więc rytualnie po każdym prysznicu częstuje się moim balsamem do ciała. Co najdziwniejsze, idąc na zakupy zaczynam myśleć o tym, co on je, co pije, co muszę kupić, więc nabywam full produktów spożywczych, których sama nie tykam, typu mleko do herbaty, kanapka z kurczakiem, gorąca czekolada (bo go usypia - na wypadek, gdybym go chciała nocą znokautować), cukier do herbaty... Gotuję dla niego, sama udając, że jem. I po trzech nocach z rzędu spędzonych razem jak mi przyszło do spędzenia kolejnej samotnie - przez godzinę nie mogłam zasnąć...

Żeby nie było, nie może być z górki. Oprócz bojfrenda jest jeszcze ten Z Samochodem, który wciąż funkcjonuje w życiu mym i nie chcę, by to uległo zmianie. Jakby na to nie patrzeć, przegadan godziny w ciągu sześciu miesięcy, podczas których o istnieniu bijfrenda nie miałam bladego pojęcia, robią swoje. No i bojfrend jest cudowny i w ogóle, ale nie oszukujmy sie, nie na 100%, tak na 90%. Te pozostałe 10% ma ten Z Samochodem i zasadzają się przede wszystkim na słowach... Wiem, że z bojfrendem nigdy nie pogram w słowne gierki, bojfrend nie złapie większości literackich i filmowych, nie mówiąc o muzycznych, cytatów. Nie pobawię się z nim w słowne karaoke.

Dlatego też postanowiłam, w całym moim wyrachowaniu, panów z sobą zapoznać, albo przynajmniej zaznajomić z istnieniem tego drugiego, oczywiście to drugie bardziej w odniesieniu do tego Z Samochodem, bojfrend jest na tyle idealny, że zna moje brudy z przeszłości i wie, że była historia pt. 'nie wyszło, bo spałam z bratem'. Także zabrałam go ad fontes, czyli na Ultimate Power, oficjalnie, żeby go oswoić z moim uwielbieniem do ejtisowych rockowych ballad, które znam na pamięć i które często służą mi do opisania, a raczej ośpiewania mojej rzeczywistości. Oczywiście w podtekście było: będzie tam ten Z Samochodem, a na pewno osławiony brat, nie wspominając o krewnych i znajomych królika, więc nawet jeśli ten Z Samochodem nie zaszczyci imprezy swoją obecnością, wieść dobiegnie do niego prędzej, niż się można tego spodziewać. I tak chyba wyglądał scenariusz, albowiem byłam pod takim obstrzałem spojrzeń krewnych i znajomych, że czułam się jak Lindsay Lohan nie przymierzając. A niespełniony Książę nie zajechał, podejrzewam, że uprzedzony. Mimo to przedstawiłam bojfrenda osławionemy bratu, który jak zawsze pozostaje serdeczny i w ogóle uroczo.

Kolejny krok był bardziej drastyczny. Wspomniany brat organizuje nową cykliczną imprezę, na którą niedoszły Książę zapraszał wszystkich w sposób za długi na analizowanie pod kątem jego skłonności do headfucków. I druga edycja akurat przypadła na nasze 2 tygodnie, a tego dnia bojfrend miał wolne, a ja kończyłam wcześnie. Więc nie było odwrotu, konfrontacja nastąpić musiała. Ten Z Samochodem zachował się pół na pół - pomijając, że usilnie próbował pokazać, że na kims tam się uwiesza, na przywitanie poczęstował mnie klasycznym 'misiem' i generalnie był mega happy, że mnie widzi. Bojfrend zaś, na wieść, że to mój dobry przyjaciel, spytał, dlaczego się tak dziwnie zachowuje, na co dostał moją ulubioną odpowiedź: 'it's a long story...' Więc spytał tylko 'is he the brother?'

Ale w ogóle, to miało być o ideałach, a nie o moim wyrachowaniu. Miało być o tym, jak to udało mi się znaleźć egzemplarz z gatunku 'biały kruk' (aczkolwiek w Londynie nie jest to tak trudne, jak się wydaje), czyli model, fashion icon, muzyk, artysta (co dla większości moich znajomych zapala jedno światełko: gej), a przy okazji manly man, którego do balsamu do ciała trzeba przekonywać, który jak najbardziej kultywuje rytualne piwko + meczyk, kopie piłkę, ogląda piłkę, słucha o piłce, także jeden z 'morningów after' miałam pod hasłem 'szukamy playera z retransmisją meczu Barca vs Man United'. Oczywiście w pozostałe 'morning aftery' razem oglądamy Gok's Fashion Fix i gapimy się na zdjęcia male modeli... Taki mój prywatny Zoolander na żywo. Chciałam, to mam. I cieszę się.

A tym czasem trzymam za siebie kciuki przed szansą na zakończenie chwilowe uzależnienia od gumtree. Cicho, sza, bo nie chcę zapeszyć. Powinnam się udać na beauty nap, żeby jutro wyglądać olśniewająco.