Thursday, June 25, 2009

Będzie bardzo nudno i bardzo spod znaku "poszliśmy do kibelka i zrobiliśmy kupkę", błagam o wybaczenie, nic na to nie poradzę. Pomijając może drobny fakt, że posiadanie mężczyzny, tudzież pozostawanie w związku, to praca na pół etatu dorzucona do tej na pełen. Dlatego moje wieczory, jeśli bywają samotne, upływają na siedzeniu z komputerkiem, gapieniu się w ściany i generalnie nadrabianiu zaległości z moimi własnymi myślami i robieniem niczego, takim jak granie w Simsy 3 (chociaż nawet tego mi się przez ostatnie 2 samotne wieczory nie chciało).

Muszę sprostować, że niedługo wszystko powinno wrócić do bardzo szeroko pojętej normy. Dostałam moją wymarzoną pracę po raz drugi i tym razem ją przyjmę. Jednak proces dostawania jej był tak wykańczający, że jak finalnie otrzymałam potwierdzenie nie byłam w stanie skakać z radości, po prostu poczułam kamień stumilowy z serca. A historia w tak zwanym telegraficznym skrócie, który mi nigdy nie wychodzi i kończy się przydługimi zdaniami wielokrotnie złożonymi, przedstawia się tak: zaczęło się na samym początku, jeszcze we wrześniu, kiedy to moje ubóstwione Gumtree sprzedało mi ogłoszenie, że Hermes szuka temporary Christmas staff. Jako, że byłam na etapie wysyłania gdzie się da i już po dostaniu pracy w Topshopie, wysłałam się i tam i szybko zostałam zaproszona na rozmowę o pracę, najlepszą, jaką mi było dane przejść w życiu. Moja HR Director się we mnie niemal zakochała i od razu mi powiedziała, że do żadnego flagship store'u nie ma się co oszukiwać nie pasuję, ale na pewno w którymś z department store'ów się dla mnie miejsce znajdzie. Miałam zaczynać w listopadzie, ale nie słyszałam od nich nic przez długie trzy tygodnie, podczas których dostałam moją permanent full time pracę, do której się zapaliłam jak szalona, więc jak na 3 dni przed startem dostałam info, że mam się zjawić w Harrodsie, grzecznie podziękowałam. Tym razem, już wykończona poszukiwaniem czegokolwiek i zrezygnowana do imentu, ujrzałam to ogłoszenie raz jeszcze, tym razem z adnotacją, że full time i permanent, w Selfridges. Zgłosiłam się, a jak, dodając, że już raz mnie wzięli na pokład. Dostałam odpowiedź od mojej HR Director, która pamiętała mnie z pażdziernika, posłała na interview do menadżerki z Selfridges, następnie miałam interview z nią samą, na początku którego ona sama powiedziała, że dla niej to formalność, bo już mnie zna, więc spędziłyśmy godzinę na gadaniu o tym, co tam nowego się działo. Etapem ostatnim było spotkanie z Managing Directorem, który jest nowy i chce aprobować wszystkich nowych pracowników. Wiedziałam, że jak on powie tak, to jestem oficjalnie wzięta. On powiedział tak, ale powiedział też, że musi to skonsultować z HR Director, która akurat wyjechała na dwutygodniowe wakacje do Afryki... I tak oto minęly mi trzy tygodnie latania na rozmowy i stanęłam w obliczu dwóch tygodni czekania na wyrok - i to było najgorsze. Doszłam do stanu, w którym potrafiłam się rozpłakać na poczekaniu. Ale wszystko jest dobrze, i tak wciąż mogę się rozpłakać na poczekaniu, bo ja tam już nie chcę być, ja już chcę być na Bond Street, a przede mną wciąż 2 tygodnie...

Ale miało być nudno. I jest nudno. Już mnie nie mdli z miłości, już mdli z mojej miłości wszystkich dookoła. Bo jest idealnie. Wiadomo, nie idealnie w stanie czystym, ale idealnie na nasze potrzeby, popieprzone trzeba dodać, albowiem nie jesteśmy normalni. Jesteśmy swoimi popieprzeniami dopasowani i uzupełniamy się nawzajem. On mi opowiada o modelingu i narkotykach, ja jemu o chorobie i one night standach, bez paranoi, dorośle, było, nie ma sensu udawać, że nie, ex-file otwarty i jak najbardziej jawny, drzwi do wszystkich zakamarków zwichniętych psychik pootwierane i najlepsze jest to, że po drugiej stronie zawsze czeka zrozumienie i oparcie. I nie ma tematu, którego nie moglibyśmy poruszyć. Nie ma niczego, co mogłoby drugą stronę odrzucić, zniechęcić, przerazić. Nic z tak zwanych przyczyn obiektywnych nie stoi nam na przeszkodzie, bo za każdym razem, jak mamy jakąś awarię wyższych systemów, dajemy radę, stawiamy czoła i idziemy do przodu. I nie ma takiej sytuacji, w której jedna ze stron mogłaby powiedzieć "nie rozumiem". I tak sobie myślę, jak to ja, jak to się dzieje, że dwoje ludzi, którzy byli sami tyle czasu (chociaż ja z moim 5,5 roku i tak jestem nie do przebicia) i tak usilnie bronili swojej autonomii nagle otwiera przed sobą nawzajem wszystkie drzwi, przyjmując drugą osobę do swojego świata bezwarunkowo i bez wahania? Czy to już desperacja wynikająca z wyczerpania się baterii zasilających mechanizm szukający zawsze tego, co jest wciąż za rogiem? Czy w tym symulowanym świecie miłość w ogóle może być jeszcze prawdziwa? Co znaczy, że jest prawdziwa? Czy wystarczy, że powiem sobie: tak, to jest ten, którego od tego momentu będę kochać? Czy to się dzieje u jakiejś wyższej instancji? Kto / co o tym decyduje? I jakim cudem w tym przypadku stało się to tak szybko i naturalnie? Edzio zawsze wtedy odpowiada, że to nie może być desperacja, bo oboje jesteśmy za bardzo wybredni, by przystać na pierwszą lepszą opcję, jakby nam coś nie pasowało, to byśmy się nie pakowali, tylko uciekali z krzykiem. Ja mówię, że dzieje się szybko, bo gdy jest się już względnie dużym i dorośniętym, to się wie, czego się chce bardziej więcej niż mniej, więc kiedy się to spotyka, to już się nie chce bawić w gierki i podchody, jak gra, to gra, jak nie, to nie, a jesli już gra, to nie ma sensu czekać i owijać w bawełnę. Zatem pozostaje nam tylko symulacja do rozwikłania, ale tego już nie ogarniam.

Pozwolę sobie jedynie stwierdzić naiwnie i pensjonarsko, że się spotkały dwa egzemplarze równie niestandardowe, znalazły w sobie dokładnie to, czego szukały, kliknęło i oby klikało jak najdłużej. Dochodzi do tego, że już nie tylko planujemy festiwal we wrześniu, planujemy wakacje we wrześniu gdzieś w Europie, za rok St Lucia i jego dom rodzinny, po drodze Nowy Jork. Mieszkamy razem na pół etatu, u mnie, łącznie z tym, że on potrafimy wrócić z pracy do mnie do domu, odpalić komputer i po pięciu minutach on na facebooku pisze do kogoś na czacie "I just got home", a w naszych rozmowach co chwilę wyrywa mu się "in our room, I mean YOUR room". A w ramach żartów nabijamy się, że po zmiksowaniu jego angielsko-jamajskich i moich polsko-hiszpańsko-mongolskich korzeni dzieci wyjdą różowe w zielone kropki i z niebieskimi ogonkami. I killer na dobranoc - wczoraj po przyjściu do domu około 23 wzięłam się nie dość, że do gotowania dla niego lunchu na następny dzień do pracy, to jeszcze z kurczakiem. Tak. Zawsze chciałam to zrobić i zrobiłam, mój osobisty postfeministyczny manifest kulinarny. Jestem z siebie dziko dumna. No, i najważniejsze, że smakowało.

Wednesday, June 3, 2009

Minęły oficjalnie trzy tygodnie, które brzmią idiotycznie śmiesznie i krótko, ale czujemy, jakby trwały może nie lata, ale na pewno o wiele, wiele dłużej. Doszło do tego, że po dwóch tygodniach bojfrend oficjalnie zostawił na mojej półeczce w szafce łazienkowej szczoteczkę do zębów. Ponadto nauczyłam go się nawilżać, więc rytualnie po każdym prysznicu częstuje się moim balsamem do ciała. Co najdziwniejsze, idąc na zakupy zaczynam myśleć o tym, co on je, co pije, co muszę kupić, więc nabywam full produktów spożywczych, których sama nie tykam, typu mleko do herbaty, kanapka z kurczakiem, gorąca czekolada (bo go usypia - na wypadek, gdybym go chciała nocą znokautować), cukier do herbaty... Gotuję dla niego, sama udając, że jem. I po trzech nocach z rzędu spędzonych razem jak mi przyszło do spędzenia kolejnej samotnie - przez godzinę nie mogłam zasnąć...

Żeby nie było, nie może być z górki. Oprócz bojfrenda jest jeszcze ten Z Samochodem, który wciąż funkcjonuje w życiu mym i nie chcę, by to uległo zmianie. Jakby na to nie patrzeć, przegadan godziny w ciągu sześciu miesięcy, podczas których o istnieniu bijfrenda nie miałam bladego pojęcia, robią swoje. No i bojfrend jest cudowny i w ogóle, ale nie oszukujmy sie, nie na 100%, tak na 90%. Te pozostałe 10% ma ten Z Samochodem i zasadzają się przede wszystkim na słowach... Wiem, że z bojfrendem nigdy nie pogram w słowne gierki, bojfrend nie złapie większości literackich i filmowych, nie mówiąc o muzycznych, cytatów. Nie pobawię się z nim w słowne karaoke.

Dlatego też postanowiłam, w całym moim wyrachowaniu, panów z sobą zapoznać, albo przynajmniej zaznajomić z istnieniem tego drugiego, oczywiście to drugie bardziej w odniesieniu do tego Z Samochodem, bojfrend jest na tyle idealny, że zna moje brudy z przeszłości i wie, że była historia pt. 'nie wyszło, bo spałam z bratem'. Także zabrałam go ad fontes, czyli na Ultimate Power, oficjalnie, żeby go oswoić z moim uwielbieniem do ejtisowych rockowych ballad, które znam na pamięć i które często służą mi do opisania, a raczej ośpiewania mojej rzeczywistości. Oczywiście w podtekście było: będzie tam ten Z Samochodem, a na pewno osławiony brat, nie wspominając o krewnych i znajomych królika, więc nawet jeśli ten Z Samochodem nie zaszczyci imprezy swoją obecnością, wieść dobiegnie do niego prędzej, niż się można tego spodziewać. I tak chyba wyglądał scenariusz, albowiem byłam pod takim obstrzałem spojrzeń krewnych i znajomych, że czułam się jak Lindsay Lohan nie przymierzając. A niespełniony Książę nie zajechał, podejrzewam, że uprzedzony. Mimo to przedstawiłam bojfrenda osławionemy bratu, który jak zawsze pozostaje serdeczny i w ogóle uroczo.

Kolejny krok był bardziej drastyczny. Wspomniany brat organizuje nową cykliczną imprezę, na którą niedoszły Książę zapraszał wszystkich w sposób za długi na analizowanie pod kątem jego skłonności do headfucków. I druga edycja akurat przypadła na nasze 2 tygodnie, a tego dnia bojfrend miał wolne, a ja kończyłam wcześnie. Więc nie było odwrotu, konfrontacja nastąpić musiała. Ten Z Samochodem zachował się pół na pół - pomijając, że usilnie próbował pokazać, że na kims tam się uwiesza, na przywitanie poczęstował mnie klasycznym 'misiem' i generalnie był mega happy, że mnie widzi. Bojfrend zaś, na wieść, że to mój dobry przyjaciel, spytał, dlaczego się tak dziwnie zachowuje, na co dostał moją ulubioną odpowiedź: 'it's a long story...' Więc spytał tylko 'is he the brother?'

Ale w ogóle, to miało być o ideałach, a nie o moim wyrachowaniu. Miało być o tym, jak to udało mi się znaleźć egzemplarz z gatunku 'biały kruk' (aczkolwiek w Londynie nie jest to tak trudne, jak się wydaje), czyli model, fashion icon, muzyk, artysta (co dla większości moich znajomych zapala jedno światełko: gej), a przy okazji manly man, którego do balsamu do ciała trzeba przekonywać, który jak najbardziej kultywuje rytualne piwko + meczyk, kopie piłkę, ogląda piłkę, słucha o piłce, także jeden z 'morningów after' miałam pod hasłem 'szukamy playera z retransmisją meczu Barca vs Man United'. Oczywiście w pozostałe 'morning aftery' razem oglądamy Gok's Fashion Fix i gapimy się na zdjęcia male modeli... Taki mój prywatny Zoolander na żywo. Chciałam, to mam. I cieszę się.

A tym czasem trzymam za siebie kciuki przed szansą na zakończenie chwilowe uzależnienia od gumtree. Cicho, sza, bo nie chcę zapeszyć. Powinnam się udać na beauty nap, żeby jutro wyglądać olśniewająco.

Wednesday, May 27, 2009

Urodzinowo i ćwierćwiecznie. O uzależnieniach, a dokładnie o jednym specyficznym, nie wiem, czy ktokolwiek już to opracował z zaplecza społeczno-kulturowego, socjologicznego etc, ale jestem uzależniona od gumtree.

Okazuje się, że odkąd sięgam pamięcią krakowską jestem uzależniona od sezonowego przeglądania ogłoszeń. Zaczęło się, wiadomo, od mieszkań przy okazji przeprowadzki do Krakowa. Wtedy kulrura gumtree jeszcze raczkowała, poza tym nie oszukujmy się - gumtree nie wyrosło w Krakowie, więc daleko mu było do oryginału. Mimo to za każdym razem, kiedy na pamiętnym Dajworze rosło widmo kryzysu, gumtree wkraczało do akcji, przy asyście innych portali, takich jak e-stancja, stancja i who knows co jeszcze. Zazwyczaj bez szczególnego rezultatu. Kultura gumtree polega bowiem na tym, że na 50 wysłanych odpowiedzi na ogłoszenie odzewów jest moze pięć jak dobrze pójdzie. Także dopracowałam do perfekcji odpowiadanie na ogłoszenie metodą kopiuj + wklej, oczywiście zmieniając detale (i niekiedy je przeoczając ku uciesze siebie samej). Dla jasności - w okresie krakowskim gumtree nigdy nie przyniosło żadnej zmiany. Dajwór jak stał, tak stał, a Kobierzyn pojawił się skąd inąd.

Aż nadszedł okres londyński, oznaczający powrót (w moim przypadku podróż) do źródeł. Oryginalne gumtree było właściwie jedynym racjonalnym medium podczas poszukiwań mieszkania, najpierw zdalnie, jeszcze z kraju, czyli bardziej palcem po mapie niż realnie, albowiem wiedziałam, że mam za dużo czasu, nie miałam żadnego rozeznania i bardzo nierozważnie szukałam w okolicach uniwersytetu (gdybym tam wylądowała miałabym obecnie myśli samobójcze z pięciokrotnie większą częstotliwością, czyli średnio kilka razy na dzień). With a little help from my friends wylądowałam w Old Street i oczywiście nie wyobrażam sobie siebie nigdzie indziej, jednakowoż i tam zaczęły pojawiać się kryzysy, gumtree więc wkraczało do akcji co chwilę, w zależności od stopnia desperacji w kwestii znalezienia nowego lokum. I tak oto od około lipca / sierpnia do lutego, kiedy to znalazłam Norris House, uzależnienie od sekcji 'Flats & Houses Offered For Share' nawracało z częstotliwością miesięczną.

To jednak nie wszystko, albowiem moje palce kierują kursor touch pada automatycznie również w stronę seksji 'Jobs Retail'. Tutaj uzależnienie pojawia się z częstotliwością minimalnie mniejszą, wypełniając luki między mieszkaniowymi zrywami. Zaczęło się po przyjeździe, czyli w okolicach września, kiedy to latałam na rozmowy o pracę jak kot z pęcherzem - jeszcze nie gruchnął kryzys. Także do tej pory moja strategia rozsyłania cv-ek dołącza do grona aktywności pod hasłem 'doing it Madzia style', czyli ślemy gdzie się da, im więcej, tym lepiej, kopiuj + wklej szaleje i generalnie szafa gra. MEtoda okazała się skuteczna, albowiem przyniosła mi bardzo szybko pracę dla Hermesa, którą odrzuciłam na rzecz obecnej. Uzasadnienie było dobre - to było temporary Christmas, więc wolałam pójść w stronę permanent i bardzo dobrze - po świętach byłabym w przysłowiowej czarnej dupie, bez pracy, w środku galopującego credt crunchu i z kolejną falą myśli samobójczych. Zwłaszcza, że crunch ma to do siebie, że liczba odpowiedzi na cv-ki spadła diametralnie o około 90%, także za każdym razem, kiedy nadchodził kryzys w pracy rozsyłałam kolejne 50 cv-ek co najmniej, ale po gruchnięciu kryzysu odpowiedzi było może 2 - 3.

Obecnie znowu mamy do czynienia z uzależnieniem. Mieszkanie znalazłam 2 miesiące temu, więc tej seksji już nie tykam (mam umowę na rok tak zy inaczej). Niestety, praca mnie zabija z każdym dniem co raz bardziej do tego stopnia, że dzisiaj już miałam ochotę złożyć wymówienie z miejsca, nawet nie dlatego, że wydarzyło się coś konkretnego. Po prostu mam dość tego miejsca, jego muzyki, ludzi, zapachów, układu alejek, toalet, wszystkiego. Także intensywność sprawdzania gumtree wzrasta, odzew jest, znowu podczas znacznej części dni wolnych latam na rozmowy o pracę i wymiatam na nich równo, aczkolwiek kryzys trwa, więc często staję w obliczu sytuacji, w których rozgrywa się mięszy mną a jeszcze jedną osobą. W tym momencie czekam na piątek, kiedy okaże się, czy wygrałam BrilliantINC, czy moze jednak strike two z Hermesem.

Kolejna kwestia, którą miałam ochotę poruszyć, to kontrakty. Czuję się dorośle (o, nawet na miejscu urodzinowo), albowiem coraz więcej rzeczy mam na kontrakt. Praca na kontrakt, mieszkanie na kontrakt, i to roczny, a kilka dni temu do tych kontraktów dołączył porządny telefon na kontrakt półtoraroczny, jednym słowem (a dokładniej jedną frazą) - zakotwiczam się, co dzisiaj przypieczętowałam inną kotwicą, na której zostanie dla mnie wygrawerowany napis 'EDWARD'S'. Miało być 'CAVEMAN'S', ale jakoś tak uznałam, że pojadę romantycznie i trudno, niech się dzieje.

Bojfrend zyskał stały przydomek 'Caveman', albowiem oprócz wszystkiego, co idealne, ma w sobie kilka cech z jaskiniowca. Uroczych, nie powiem, ale jednak jaskiniowych mocno. Pomijając jasniniowość, mam niekiedy wrażenie, że moje życie nagle stało się 'Zoolanderem' na żywo, 24/7. Co też jest urocze niezmiernie. Oczywiście, życie z modelem niesie za sobą pewne konsekwencje, w moim przypadku niebezpieczne, ale chwilowo nie dbam o to (jakbym kiedykolwiek dbała) i zwyczajnie cieszę się jak głupia, chodzę z bananem na twarzy i nie mogę się nadziwić, że jeszcze istnieją mężczyźni, którzy podczas randki pt. idziemy na zakupy (dla niego, nie dla mnie) pamiętają, co mi się podobało i przynoszą mi to ot, tak w dniu urodzin. Także następnym razem, jak będziemy się pokazywać gdzieś razem, czyli pojutrze, wystąpię w pięknej czerwonej mini vintage bombce. Także it's official, książę jest, wprawdzie nie na białym rumaku, ale z czarnym rumakiem, więc balans jest idealny.

I z tym oto optymistycznym akcentem mówię urodzinowe dobranoc, a od jutra, jak przykazują wszystkie kosmetyczne poradniki, zaczynam używać pierwszego własnego i porządnego (Shiseido) kremu pod oczy.

Tuesday, May 19, 2009

Madzi szukania dziury w całym ciąg dalszy. Dzisiaj w opcji matrixowej.

Otóż jak wiadomo powszechnie, albowiem się z tym nie kryję, w rubryczce 'wyznanie / wiara' wpisuję od niepamiętnych czasów 'znaki, horoskopy i Książę z Bajki', w stu procentach zgodnie z prawdą. Znaki jak najbardziej, ze szczególnym wskazaniem na zbiegi okoliczności, deja vus, oraz słynne znajdowanie pieniędzy gdzie popadnie, w nominałach od grosza do banknotu pięciofuntowego. Horoskopy - wiadomo, bez astrologyzone nie wychodzę z domu, codziennie na skrzynkę dostaję majspejsowe horoskopy, a na fejsbuku sprawdzam tarota na dany dzień. No i Książę - o nim było już wystarczająco. Kto mnie zna, ten zna upodobanie do bajek, utopii i takich tam, byle pod górkę.

No i dziura w całym polega na tym, że mam na odwrót. To on (bojfrend) wierzy w znaki. Nie wiem, czy w horoskopy, nie powinien, bo jesteśmy mismatchem absolutnym (Byk + Bliźnięta, generalnie wiadomo, wszystko zależy etc, Susan Miller podsumowała to dość dobrze. W Księcia pewnie też, bo to ja jestem Księżniczką, mam przydomek Sleeping Beauty. Ale rozchodzi się o te znaki. Otóż pierwszy znak, że się w ogóle poznaliśmy, a nie było łatwo, bo mimo, że pracujemy około 30 metrów od siebie od ośmiu miesięcy, to poznaliśmy się jakiś miesiąc z hakiem temu. Oczywiście poznał nas jego kolega z pracy, który się za mną uganiał od czasów niepamiętnych i był zbywany w sposób jak dla mnie arcyklasyczny. Tym razem podeszłam, żeby odbębnić gadkę-szmatkę, skoro już do mnie machał, a bojfrend (jeszcze na ów czas w opcji 'soon to become') akurat stał obok. I mamy znak, bo się okazuje, że widział mnie dawno temu podczas lunch breaka i mu zniknęłam z oczu, a tu nagle czary mary, Madzia się pojawia po raz drugi, trzeba łapać, póki można, więc się wziął był i zebrał, polazł po numer telefonu i zadziałało, trafił w moment, w którym postanowiłam, nie spławić arcyklasycznie, ale dać szansę w ramach kryzysu wieku średniego i konieczności wprowadzenia pewnych znaczących zmian na rzecz drugiego ćwierćwiecza. I tak mam bez końca, to, jak się poznaliśmy, to znak. To, że mieszkam na ulicy jego podstawówki, to znak. To, że w ogóle East London, że Old Blue Last, że Westfield, że wszystko, to generalnie znak jeden wielki, albowiem I am the one. Jestem chodzącym ideałem. Wczoraj się dowiedziałam, że jestem wszystkim, czego szukał w kobiecie, od włosów po tyłek, dosłownie i w przenośni. Powinno być od włosów po stopy, ale o stopach się nie wypowiadał, a o tyłku a i owszem. Przepraszam, nogi też są idealne. I chwilami już nie wiem, co mam odpowiedzieć na kolejny sms (dzisiaj były zdania długie) wynoszący mnie pod niebiosa. Mdli mnie z miłości. Prawie.

I się Lacan znowu odzywa. Że miał być brak, a tu masz babo placek, się znalazł i jest i nie uciekam z krzykiem, tylko przyjmuję z otwartymi ramionami. I dzisiaj minął pierwszy tydzień. Było pięć i pół lat pustyni, teraz mamy pierwszy tydzień, a podczas 'rocznicy' drugiego tygodnia będą moje urodziny i bojfrendowi już się usta nie zamykaja na temat mojego prezentu.

Jako, że padam na pyszczek (z bojfrendowymi zakwasami etc), dobranoc na dziś. Cieszę się, że wróciłam, dziękuję tym nielicznym, dzięki którym wiem, że warto.
Panie, obdarz go zdolnością układania zdań długich, których linia, jak zwykle od oddechu do oddechu, wydaje się linią rozpiętą jak wiszące mosty, jak tęcza, alfa i omega oceanu...

Wydawało mi się, że się oswoiłam. Po przejściach dramatycznych, testach nieprzewidzianych, było dobrze, euforycznie, pozytywnie i hej do przodu. Potem wyjechałam, miałam mały odwyk, podtrzymywany jedynie smsami, i wróciłam. Spotkanie było punktem pierwszym programu. Miał mnie zabrać do domu (i zabrał), miałam nawet poznać mamę (w sumie poznałam), miałam się cieszyć jak dziecko - i coś mi nagle opadło. Włączył mi się znowu Pimpuś Sadełko, którego w dzieciństwie słuchałam masochistycznie - "Och jak mi źle, okrutnie źle, przyjedź mamusiu i zabierz mnie" - według przekazów historycznych w tym momencie zawsze wyłam jak bóbr, a mimo to co wieczór musiałam posłuchać jeszcze raz (to wiele tłumaczy).

W obecnej sytuacji niekoniecznie chciałabym, żeby mnie zabierała mamusia, bardziej ten Z Samochodem, który zaparkował w mojej głowie niestety chyba z abonamentem bezterminowym. I przeżyliśmy w pewnym momencie (kluczowym dla historii obecnej) uroczo przez niego nazwany headfuck, polegający na szczerości do bólu. Myślał, że to on mnie łamie, że to ja nie mogę się pozbierać po jego grze, ale oczywiście finalnie to ja byłam górą, bo nie dość, że zagrałam ze swoich nut, to jeszcze dołożyłam do niego zmianę statusu na 'in a relationship' i sprawiłam, że znowu zaczął jęczeć pod moje dyktando. Ten mecz chwilowo nie zakończył się wygraną, wciąż mamy remis. Punkt dla mnie, że jest postęp. Już nie musiałam ukrywać łez, musiałam jedynie ukrywać myśli, że to ktoś inny jest obok.

Swoją drogą to zadziwiające, jak wiele może dzielić facetów w tym samym wieku (aczkolwiek Z Samochodem jest oficjalnie jesynie 'old', mimo to celujemy w circa 30). Obaj mają pierwiastek dziecięcy, jednak ulokowany w zupełnie innych miejscach. Ten Z Samochodem ma samochody, potwierdzając tym samym, że mężczyźni są dzieciakami całe życie, tylko im się zabawki zmieniają. Poza tym ma normalną, pełnoetatową pracę, skończył fancy studia, mieszka w fancy szeregowcu (z dwójką braci), po męsku chleje na umór z kumplami etc. Ten drugi (który powinien być pierwszym, jako, że uzyskał status bojfrenda) niby też chleje, ale nie aż tak na umów, bardziej na zabawę, pomyka w fancy ciuszkach, jako, że jest modelem, grafikiem, muzykiem i pracuje part time w handlu. Mieszka chwilowo z mamą (co się ma niebawem zmienić) niekoniecznie w fancy domku, ale w fancy East Endzie, nie bawi się zabawkami, ale jak zaczyna mówić, to wolę, żeby przechodził do innych czynności.

W sumie o to się rozbiła jedna z krakowskich weekendowych rozmów nad kuflem piwa (żeby nie było, że pisze to naczelna abstynentka, bynajmniej, dorównuję im obu). Facet najwyraźniej nie powinien być po to, by z nim rozprawiać o Lacanie, Baudrillardzie i dekonsytukcji. Ten wyższy poziom abstrakcji, który się z nim osiąga, powinien dotyczyć pluszaków lub inych, równie oderwanych od rzeczywistości tematów. I próbuję się na to przestawić, co mi wychodzi mocno średnio, albowiem jak ma wychodzić, kiedy jestem po 5 i pół roku singlowania i rozprawiania o dekonstrukcjach etc, z mężczyznami jak najbardziej. Problem tylko taki, że podczas tego 5 i pół rozprawy te nigdy nie łączyły się z tymi, jakże uroczo eufemistycznie nazwanymi przeze mnie innymi czynnościami. Te czynności, jak już zaczęły ponownie występować, to jak najbardziej oddzielnie od rozpraw (aczkolwiek nie raz i nie dwa z żalem). I do idei połączenia tych dwóch sfer tęskno mi panie, że tak powiem, jak cholera. I pewnie dlatego ten Z Samochodem parkuje bezkarnie podczac, gdy próbuję cieszyć się opcją z gatunku 'daj mu szansę', a jak nie wyjdzie, to przecież świat się nie skończy, ba, nowy się zacznie. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to nie tyle, że się o biedaka boję, bo się nie boję (to mnie powstrzymywało, a skoro się poddałam, to znaczy, że mamy do czynienia z elementem autoterapii). Tylko jestem świadoma, że będzie kolejnym skrzywdzonym na mojej liście. Sam chciał - dał mi sznur pereł, a perły według przesądów przynoszą płacz.

I tym oto sposobem, po dlugim milczeniu, dobranocka wróciła. Oby na dobre.

Tuesday, March 24, 2009

To się fachowo nazywa kryzys twórczy. Zero dobranocek. Zero ciekawostek (w znaczeniu: informacji tudzież wynurzeń ciekawych do przekazania). Zero weny. Nie jestem do końca przekonana, czy w momencie, kiedy to piszę wena jest, ale nieważne, piszemy, bo wypada.

Otóż dzieje się, a i owszem, aczkolwiek dzieje się jakoś niekoniecznie zidentyfikowanie. W pracy niby coś się ruszyło, interviews się pojawiają, albo chociaż widoki na nie, ale nie ma żadnego breakthrough jak na razie. W tak zwanym szumnie życiu emocjonalno-uczuciowym jak było, tak jest, czyli groch z kapustą. W życiu naukowo-intelektualnym kryzys jak był, tak jest. Jedynie w życiu mieszkaniowym jest bosko i cudownie, utwierdzam się w przekonaniu, że to mieszkanie to najlepsze, co mnie spotkało w ciągu ostatnich miesięcy i to bynajmniej nie dlatego, że mój fiński współlokator zaczął paradować przede mną w bokserkach (SAMYCH bokserkach dla ścisłości, tuż po wyjściu spod prysznica żeby było ciekawiej).

I po tym akapicie nastąpiło zawieszenie. Które trwa. Czekam na feedback z job interview z babką, która była absolutnie niemożliwa do rozgryzienia. Nie mam bladego pojęcia, co o mnie myśli. Mam do napisania social autobiography, do której nie mogę się zabrać, oraz recenzję Wrestlera, do której nie mogę się zabrać jeszcze bardziej. Wkroczyłam w okres, w którym pracowo jest mi właściwie wszystko jedno, co nie jest dobre, chcę, żeby mi zależało. Mam do napisnaia dwa maile, do których nie mogę się zabrać. Już nie mówię o magisterce, która chwilowo wydaje mi się absolutnie abstrakcyjnym zadaniem - kryzys z gatunku nie mogę pisać w momencie, gdy nie jestem przekonana, że to, co mam do powiedzenia jest jakkolwiek odkrywcze. Stuck in the moment.

Może powinnam wrócić do dobranocek...? Obiecuję. Od dziś. A na razie wrócę do domu, przearanżuję pokój (do którego w ramach oszczędności jeszcze nie kupiłam komody, ale dzisiaj znalazłam uroczy różowy klosz), zacznę pisać, a na koniec obejrzę jakiś dobry film, może tym razem nie francuski - albowiem miałam my own private French movie festival. Mam ochotę na Azję, ale to oznacza spending, a miałam już nie wydawać. Bo mam ochotę na "Lust, caution" i "Pusty dom". I znowu się skończy, że będę chciała to obejrzeć z fińskim współlokatorem, ktory oczywiście stwierdzi, że nie, bo jest zajęty, po czym jak mnie nie będzie w pobliżu podbierze te filmy z mojej kolekcji, obejrzy sam i odłoży udając, że tego nie zrobił, tak jak to miało miejsce w przypadku "Tony'ego Takitaniego". Bez sensu.

Saturday, March 14, 2009

Się nazbierało się. No to teraz pozbieram do kupy i złożę w jako-taka dobranockę, pisaną w nastroju, jak to się ładnie mawia, minorowym, albowiem cały plan wieczorny wziął się był spartaczył, a to za sprawą imprezy, na której chcę bardzo być z powodu mojego fińskiego współlokatora i jego znajomych, a na którą nie chcę iść sama, a tym bardziej nie chcę iść jako doczepka do niego, bo... o tym szerzej za chwilę. Miałam iść z Bliźniakiem, który najpierw niekoniecznie, potem nagle, że hej ho i do przodu, a w ostatniej chwili, że jednak nie, sorry bardzo, ale samolot do Szwecji rano, boyfriend spóźniony z Francji, obaj nie spakowani, a muszą wstać o jakiejś nieprzyzwoitej porze... Moje australijskie sistas gdzieś przepadły bez wieści, a skoro już się odstawiłam nieprzyzwoicie, to można by to wykorzystać. W ostateczności zostaje doczepienie się do mojej australijskiej współlokatorki, która nieopodal świętuje urodziny swojego boyfrienda i zapraszała. Nienawidzę się doczepiać.

No to będzie niechronologicznie. Zacznę od tego doczepiania. Albowiem zdarzyło się, że w środę chciałam iść na jeden koncert, nie było z kim, no i w domu się wzięło i okazało, że mój fiński współlokator się wybiera, więc ja od razu, czy mogę się doczepić, on, że jasne. Problem polega na tym, że ja się tu wciąż czuję jak nowa, bo najpierw brak kasy na socjalizowanie się, potem brak czasu, potem mieszkanie, w którym nikogo, z kim by można, a jak praca, to praca, no i generalnie to grono ludzi, do których się można doczepiać wciąż nie jest wystarczająco imponujące, zwłaszcza, że tzw. mężczyźni podrożni, jak wiadomo, nie uznają konwencjonalnych znajomości (jaki piękny eufemizm...). No i wciąż czuję się jak nowa w mieście, wciąż mam mnóstwo nieodkrytych miejsc, więc lgnę do każdej okazji, by wyjść i poznawać wszystko, co nowe. A taki mój fiński współlokator mieszka tutaj od lat, wszystko i wszystkich zna od podszewki i czuję się przy nim jak nastolatka, którą rodzice ledwo co wypuścili z domu. Więc jak się do niego doczepiam, to kończy się tak, że on zna wszystkich, ja nikogo, zazwyczaj kogoś nowego poznaję, więc odciążam jego w jego obowiązku zajmowania się mną (bo czuję, że stwarzam taki obowiązak, skoro się doczepiłam, oczywiście znając mnie możliwe, że wyolbrzymiam sprawę 5 razy za bardzo). I jeszcze ten fakt, że on ma za sobą mnóstwo dziwnych sytuacji londyńskich, których ma dość, a ja ledwo je poznałam (i też już mam dość, ale nieważne), mimo to mamy dokładnie takie samo spojrzenie na związki etc. I bywają momenty, kiedy on wchodzi na temat, że nie chce skończyć jak większość ludzi tutaj, że trzydziestka stukneła, ale przez ciągłe imprezy i pakowanie się w sytuacje z gatunku "you're not cool enough for me", co jest chyba nadrzędnym londyńskim problemem, są wciąż sami i nic nie zapowiada zmiany stanu rzeczy. Że on czuje tę zbliżającą się trzydziestkę i wciąż pakuje się w sytuacje popieprzone, a lat ma 27 i jak rzuca to swoje "and what are you? 25 or something?" to to "25" w jego ustach brzmi jak "15" i czuję się jak totalnie mała, bezbronna, niedoświadczona i niewinna dziewczynka, która ledwo co weszła w świat dorosłych i potrzebuje, by ją prowadzić za rączkę. A dla mnie to zbliżające się 25 jest wprost przeciwne, czuję, że mam to 25, moje życie stoi w miejscu, jestem sama nie dlatego, że się pakuje w sytuacje popieprzone, tylko dlatego, że się pakuję w sytuacje beznadziejne i też nic nie zapowiada zmiany stanu rzeczy, więc koniec końców 25, zero zmian, martwy punkt i panika, że trzeba zacząć używać kremu pod oczy.

Inna sprawa jest taka, że przecież ja zawsze chciałam się poczuć jak mała dziewczynka, którą ktoś prowadzi za rączkę, by nie musieć być zawsze tą big strong girl, co to sobie sama przywiezie i zmontuje komodę z Ikei (co jeszcze nie nastąpiło, ale nastąpi niebawem, najprawdopodobniej jutro rano). Więc powinnam się cieszyć, że mam pod ręką takiego dużego i silnego chłopca, co to się co chwilę pyta am I alright i faktycznie czuję, że się troszczy w jakiś dziwny i nie do końca zidentyfikowany sposób. I oczywiście sytuacja oksymoroniczna, ponieważ tego wieczora, kiedy się doczepiłam, pod koniec nastąpił moment pt. "let me buy you a drink" i na pytanie, co chcę, odpowiedziałam "Guiness". I się okazało, że jestem pierwszą dziewczyną, którą on zna, która pije Guinessa. Dokładnie czwartego. I co chwilę wysłuchuję, jak on narzeka na wszystkie jego ex, że dziewczyny nie potrafią docenić, jak facet się chce zaangażować i dać od siebie jak najwięcej, że one tego nie chcą, że chcą się tylko zabawić i jak się robi zbyt poważnie, to uciekają. W tych momentach krzyczą we mnie dwie sprawy. Pierwsza, to, że I'm a girl too!! I mogę dokładnie to samo powiedzieć o wszystkich facetach tego świata, że ważne dla nich jest tylko zaliczenie, zabawienie się, a jak przychodzi do zbudowania nieco bardziej stabilnej relacji, nawet nie mówię już o związku, bo na to przestałam liczyć dawno temu, ale zwykłej znajomości pod tytułem pójdźmy razem na drinka, nie koniecznie kończąc go w łóżku tylko dlatego, że jesteśmy odrębnej płci, to uciekają, nie odbierają telefonów i generalnie bez sensu. To by był pierwszy krzyk. Drugi zwyczajnie drze się w niebogłosy, że właśnie gadasz z taką, która dokładnie na to czeka i znaleźć nie może!! Także bez sensu generalnie rzecz biorąc. Właśnie siedzimy w swoich pokojach, gadając do siebie przez ściany o tej imprezie, że mnie Bliźniak wystawił w momencie, kiedy właśnie się odstawiłam i włożyłam czerwone szpilki, a on, że jest zmęczony i niewyspany i nawet usnął w fotelu w living roomie.

Żeby zakończyć jakoś optymistycznie, chciałam napisać jeszcze w środę, że potwierdzone - nie umiem się zgubić w Londynie, więc miasto uznaję za ostatecznie oswojone. Pojechałam na Carnaby Street posiedzieć w Sacred i poużywać nieco niekradzionego Internetu i gdy się nasiedziałam, postanowiłam przemierzyć uliczki Soho, zgubić się i zobaczyć, czy trafię na Covent Garden. Trafiłam bez problemu niemal prostą drogą. Nota bene wciąż czekam na wieści z Urban Outfitters. Przypomniałam się delikatnie mailem, że jestem wciąż very much interested and available. Chociaż jakoś wkroczyłam w stan zawieszenia, w którym jest mi chwilowo wszystko jedno - to chyba naturalne po ataku paniki, że o matko pomocy wali się, zostanę bez pracy i generalnie mam znowu doła, znów pragnę śmierci.

Jeszcze na samiusieński koniec - koniec faktyczny mojej rudości. Wzięłam i się (po raz pierwszy samodzielnie) przefarbowałam na swoje. Bo ja rozumiem, że postmoderna, że płynna tożsamość, ale moja jest już na tyle niestabilna, że chciałabym, żeby chociaż kolor moich włosów, w miarę możliwości naturalny, był chociaż jednym stałym elementem. I tak się też stało. Byłam ruda niecałe dwa tygodnie. Teraz jestem z powrotem sobą.

Tuesday, March 10, 2009

Tak mnie ostatnio naszło, że możliwe, że rozgryzłam mój króliczy problem (króliczy = gonienie etc., tak dla ścisłości, albowiem mnie samej króliczenie kojarzy się conajmniej dwuznacznie). Otóż wiadomo, ambicjonalnie i wszelako inszej czuję potrzebę gonienia, nie doganiania itp i mam wciąż poczucie, że to, co mi się udało dogonić, to nie to, co faktycznie chciałam złapać. Wytłumaczenie jest chyba jedno: aktorstwo.

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce moim celem nadrzędnym było aktorstwo. Zaczęło się jak miałam lat bodajże siedem, jak nie mniej. Nie pamiętam, ile miałam lat jak poznałam niejakiego Sylwestra Woronieckiego, aktora ze szczecińskiego Teatru Polskiego (i nie tylko zresztą), który w Pałacu Młodzieży prowadził warsztaty podczas zimowych półkolonii. Zaczęło się od warsztatów, podczas których zwerbował kilkoro z nas do nagrywania słuchowisk radiowych. Po słuchowiskach i pierwszych konkursach recytatorskich przyszła pora zmian, przeniosłam się Justify Fullpod skrzydła Danuty Chudzianki w okolicach bodajże 4 klasy podstawówki, a może 6...? O matko, nie pamiętam. Tak czy inaczej moje pierwsze partie pochodziły ze "Ślubów panieńskich", gdzie bywałam zazwyczaj Anielą. Zaczęła się telewizja etc. Po siedmiu latach (to musiała być jednak 4 klasa, jak nie 3) przeniosłam się do MOKu do Iwonki Mirońskiej Gargas, gdzie rozwinęłam się ku zdziwieniu wszystkich niesamowicie, przestawiając się na recytację i teatr słowa. "*** (Jesteś za blisko...)" Urszuli Kozioł na zawsze pozostanie "moim" tekstem. I tak, jak wstępując w szeregi grupy pani Chudzianki miałam już za cel obrana szkołę teatralną, tak przeniosłam się do Iwonki, żeby faktycznie zdobyć potrzebne umiejętności, bo wiedziałam, że ona jest najlepsza. Miałam mało czasu, bo dołączyłam do Proscenium w trzeciej klasie liceum, ale byłam zdeterminowana, szkoła teartalna, w dodatku wrocławska i żadna inna. I tak właśnie na około trzy miesiące przed egzaminami postanowiłam... zwyczajnie olać sprawę. Musiałam pomyśleć o alternatywie, gdyż każdy aspirujący aktor ma głowę na karku i wie, że trzeba mieć jakiegoś asa w rękawie. Zaczęłam poszukiwania i trafiłam na poznańskie filmoznawstwo (bo teatrologia mnie jakoś nigdy nie ciągnęła, zawsze teatr brał mnie z praktycznej, nie teoretycznej strony, w przeciwieństwie do filmu), które ówcześnie wydawało mi się spełnieniem marzeń - nie dość, że filologia polska (a ja, wiadomo, zawsze czytająca i pisząca za dużo), to jeszcze film (pisanie o filmie i do "Filmu" jako marzenie nadrzędne). I tak nagle, po w sumie około 10 latach starań, szkoleń i sukcesów zwyczajnie postanowiłam to wszystko zostawić i pójść w inną stronę.

Pic polega na tym, że od jakiegoś czasu nie chciałam studiować aktorstwa w Polsce. Bo wiedziałam, że do żadnej ze szkół się nie dostanę, z powodów wielu, chociażby takiego, że gdyby jurorzy mieli wybierać między mną a długonogą, niebieskooka blondynką o takich samych umiejętnościach, nie miałabym szans (albowiem to były czasy mojego noszenia rozmiaru 42). Dlatego jedną z wizyt w Londynie wykorzystałam na przejechanie się po moich wymarzonych szkołach: Central School of Speech and Drama i Guildhall School of Music & Drama . I teraz jestem tu (ludzi tłum, a myśli takie dziwne... ale to tak na marginesie), Guildhall mam może nie za rogiem, ale dostatecznie blisko i za każdym razem, jak rozmawiam z kimś o tym, że tak naprawdę, to moim pierwszym celem nadrzędnym było aktorstwo, wszyscy powtarzają jedno zdanie: "well it's never too late!" I tak właśnie myślę, że może to o to chodzi...?

I chyba będzie bez pointy tym razem.

Sunday, March 8, 2009

Wczesna dobranocka, gdyż uważam się dzisiaj za tzw. trupka i zapewne padnę, nie dokończywszy nawet "Dumy i uprzedzenia", która właśnie leci sobie na backgroundzie, albowiem mam okres Austenowski (jakby to była nowość) i tak sobie odświeżam. Poza tym dobranocki ostatnio były nieregularne z powodu nieregularności t'interwebu, który ma tendencję do zanikania dokładnie w połowie wysyłania zdania do Księcia z Samochodem. Powoduje to bardzo interesujące zaniki konwersacji, reanimowane przeze mnie godzinę później dzięki uprzejmości Apple Store'u (lub pracowego komputera pod nieobecność managementu).

W dzisiejszej dobranocce pragnę poruszyć mój problem znajdowania. Albowiem zaczynam go uważać za problem, w dodatku idiotyczny i irytujący. Zawsze wydawało mi się, że jak się znajdzie pieniążek, oznacza to szczęście. I co? I tak oto po dwukrotnym znalezieniu dwóch pensów znalazłam pensów dwadzieścia i pięć, podczas udawania się do domu z radosnych pląsów, których ten z Samochodem nie zaszczycił swoją obecnością (szczerze powiedziawszy byłabym bardziej zaskoczona gdyby było inaczej). Po obudzeniu się i doprowadzeniu do jako-takiego stanu używalności wyruszyłam w coporanny spacer do Liverpool Street Station (świetny sposób na trzymanie kondycji) i po raz kolejny pens po prostu leżał na mojej drodze! I chciałam tutaj wyrazić moją frustrację - za przeproszeniem, ale niech się wreszcie coś wydarzy! Bo to już się robi nudne. Moje życie powinno być w tym momencie mlekiem i miodem płynące jak policzyć te wszystkie pensy i funty, a coś jakoś odmiany losu jakiejś nie widać.

Co prowadzi do bardzo sympatycznej wzmianki o postępach w socjalizowaniu się z nowymi współlokatorami - dzisiaj spotkałam mojego hot Fińskiego współlokatora (tak, tego, co porankami przechadza się po mieszkaniu w bokserkach) w Tesco po drodze do domu, po czym go wyprzedziłam (napotykając przy okazji niejakiego Ruperta aka sobowtóra Josha Beecha, z którym miałam przyjemność spędzić trochę czasu pewnego wieczoru...), spotkaliśmy się ponownie w naszej kuchni, gdzie powymienialiśmy uwagi na temat związków w wielkim mieście. To, co się przewijało najczęściej, to problem nie traktowania drugiej strony poważnie lub niedoceniania jej starań i zaangażowania (co najzabawniejsze, oboje mamy podobny problem w odniesieniu do drugiej strony, co najmniej interesujące). Oczywiście, londyńska przypadłość polega na tym, że wszyscy w tym mieście niby szukają, ale to, co znajdują, nigdy nie jest dla nich dostatecznie dobre tudzież cool, więc bawią się dalej, po czym lądują a la Bridget in their thirties, still single and hopeless, a my tak nie chcemy. My już mamy dość budzenia się co impreza koło kolejnych przypadkowych zwłok, jesteśmy gotowi na zaangażowanie, tylko nie ma go gdzie ulokować, bo wiadomo... U mnie problem jest jasny: źli chłopcy i uciekające króliczki, wszystko, co za łatwo przychodzi jest zbyt małym wyzwaniem, dlatego czuję się chwilami strasznie z moim węgierskim wielbicielem, który, niestety, pochodzi z plemienia zwanego przeze mnie Spaniel - too good, too sweet, too perfect husband material... Ech... I tak źle, i tak niedobrze. Dajcie mi jakiegoś takiego pomiędzy spanielem a bad boy'em. Chociaż nie, wtedy oznaczałoby to kogoś normalnego, a tacy mnie nie interesują.

Jakby to powiedziała Miranda: I am so fucked up. Jakoś coś mi dobranocka uciekła w dziwny klimat. Taki... bezkonceptowy. Cóż, raz na jakiś czas należy mi wybaczyć.

Saturday, March 7, 2009

Czuję się jak taki pomniejszy hacker. Chociaż w oficjalnej terminologii pewnie zasługuję na miano co najwyżej lamera i to z zaznaczeniem, że tylko dlatego, że delikwent (tzn. ja) bardzo chce. A to za sprawą podkradania t'interwebu, który dzisiaj rano mi znika jak wściekły, a wczoraj rano w ogóle nie chciał się pojawić.

Rzeczy dzieją się. Standardowo. Otrzymałam wczoraj telefon z Urban Outfitters, który mi oznajmił, że dostałam tę pracę niejako w połowie, gdyż rozmowa była nie dość, że grupowa (w grupce 6 przesympatycznie indie postajlowanych międzynarodowych marzycieli), to jeszcze dotyczyła posady w dziale Menswear. I Alisson zadzwoniła wczoraj, że strasznie im się spodobałam podczas rozmowy, w ogoóle wszystko super, odpowiedzi super, background super, tyle tylko, że mnie widzą bardziej na Womanswear, więc "should anything come up in the next couple of weeks, hopefully, she'll give me a call" and she really meant it when she was saying "hopefully". Także wirtualnie sama za siebie trzymam kciuki, bo bardzo chcę pracować w Covent Garden. Może jak będę tam codziennie, to będzie mniej padać? Bo jak na razie w 80&% przypadków mojego pojawiania się tam podczas dni wolnych od pracy pada. Nawet jak cały dzień był piękny i słoneczny, w momencie, kiedy moje stopy opuszczają progi stacji metra - leje jak z cebra. No i mimo opcji zostania panią Assistant Manager jednak chyba wolałabym Covent Garden. Dla niego samego. I dla możliwości nie słuchania, że I don't wanna be all by myself anymore 10 razy dziennie w Westfield.

Mam problem z moimi włosami. Bycie ginger jest fajne (pomijając, że kolor się zmywa zbyt szybko i wczoraj zainwestowałam w Aussie Miracle i mam nadzieję, że zadziała), ale autentycznie czuję się nieswojo. Pomijając konieczność regularnego farbowania (i milczenie mojej stylistki, hm... będę musiała zadzwonić i się dowiedzieć, jakie są szanse na kolejne farbowanie), zwyczajnie moje włosy były od jakiegoś czasu moim statementem. Że są naturalne, że są moje, że cięcie owszem, ale kolor jest zawsze mój, jedyny, niepowtarzalny. Żrosły się z moją osobowością, są częścią mojej tożsamości i jak teraz patrzę na siebie w lustrze i widzę tę marchewę, czuję, że to nie do końca ja. Plus mam wciąż w sobie pozostałości tych barier, które we mnie zbudował mój ex (tak, to było ponad 5 lat temu...), między innymi poczucie, że farbowane włosy są be, bo właśnie to nie ja. I wiem, że to śmieszne i idiotyczne, ale mam cień obawy, że ktoś mnie może nie poznać pod tymi włosami, albo pomyśleć, że one są moje i to jestem ja, a nie znać mnie prawdziwej.. Takie lekko bezsensowne, zupełnie z sufitu wzięte akcje, które powodują, że jak się zbiorę do tego telefonu, to przy okazji poproszę Biankę o przefarbowanie mnie z rudego na moje.

Za moment wyruszę w nową codzienną wyprawę, przemierzając Hoxton Street krokiem marszowym. W uszach będzie mi brzmieć "iść, ciągle iść w stronę korniszona" (który dla mnie wciąż pozostaje bardziej tamponem). I będę się rozglądać bacznie, ponieważ wczoraj znalazłam 2 pensy 2 razy!! Co, oczywiście, uznaję za znak nie-wiadomo-czego (przepraszam, pierwsze oznaczały Urban Outfitters, drugie były ciemną nocą, więc nie wiem do końca) i po raz kolejny sobie powtarzam, że skoro dostałam wymarzone mieszkanie (i pokój, który domaga się organizacji coraz bardziej rozpaczliwie) i mam szanse na wymarzoną pracę, to coś musi za to zapłacić i wszyscy wiemy, co to jest... To tak w temacie tego z samochodem, co został zaproszony przeze mnie na dzisiejsze wieczorne radosne pląsy i nie omieszkał tego zignorować. Niby nie można mieć wszystkiego... A I want it all and I want it now.

Wednesday, March 4, 2009

Mały powrót do przeszłości w morzu nowości - a to za sprawą braku broadbandu w nowym mieszkaniu (to be sorted soon), co oznacza ni mniej ni więcej tylko klimat z czasów "całe życie na balkonie" - złapałam na dziko sieć o wdzięcznej nazwie "t'interweb" (wiem, nie tak wdzięcznej jak kobierzyński Zeus) i jak mi nie zniknie w ciągu najbliższych kilku minut, będę mogła nadać raport z niekoniecznie oblężonego miasta (chociaż jest to zapewne dyskusyjne, ktoś na pewno mógłby się dopatrzyć jakiegoś oblężenia).

Zatem nowości zaczęły się oficjalnie. Wczoraj rano dokonałam samodzielnie (with a little help from mr cab driver) jedenastej przeprowadzki w moim życiu. Scenariusz był, oczywiście, nieoczywisty, albowiem miałam sie przeprowadzić w niedzielę, jako, że pierwszy dzień nowego miesiąca etc. Ale w niedziele udałam się do ukochanego Old Blue Lasta na pożegnalne piwko z Adasiem, Józiem, Madzią zwnaną niegdyś Marksistką oraz jej Kowbojem. Podczas towarzyszenia Adasiowi na papierosie (i pogawędki z jak się okazało gitarzystą gwiazdy wieczoru - Future Islands) zaczepiły mnie moje 2 fryzjerki i tak oto dzisiejsze popołudnie spędziłam na konkretnych przygotowaniach do prezentacji Bianki, która mam nadzieję zapewni jej miejsce w teamie reprezentującym Hob na Wella Trend Vision Awards. Kolekcja nosi tytuł Virtual Life i prezentowałam dziewczynkę wychowaną na Tamagotchi, Stardoll i mangach, która jest tak pochłonięta wirtualną rzeczywistościa, że sama wygląda jak awatar (nie ma co, Bianca trafiła na modelkę idealną). Także nowością poprzedzającą nowe mieszkanie są nowe włosy - marchewa z akcentem różowym. Czuję się jak Ania z Zielonego Wzgórza zmiskowana z Czarodziejką z Księżyca. Z tą tylko różnicą, że nie planuję przefarbować się na zielono. Ewentualnie wrócę do naturalnego koloru, bo chwilami jakoś mi... nieswojo, zwłaszcza jak patrzę w lustro.

Tak czy inaczej wczoraj rano, po przeżyciach pt. spędziłam pół dnia w salonie fryzjerskim, a miałam się przeprowadzać i znowu mi nie wyszło rano stanęłam w obliczu spakowanej walizki wypełnionej ciuchami - i to by było na tyle. Cała reszta mojego świata (którego miało nie być tak dużo - oczywiście w zakresie sprowadzania go do dóbr materialnych) była w proszku, Książę z Samochodem nie nadjechał, żaden inny zapasowy również, więc wisiała nade mną wizja mej skromnej osoby teleportującej cały mój świat w łapkach, a że ślimakiem nie jestem, zwyczajnie w świecie wzięłam i się załamałam na chwilkę, rozpłakałam jak mała, bezsilna dziewczynka, po czym usłyszałam charakterystyczny dźwięk fejsbukowego czata i po pięciu minutach pocieszającej rozmowy z Księciem z Samochodem wzięłam się w garść i finalnie przeprowadziłam się w 15 minut. Przeprowadziłam - to brzmi dumnie, wrzuciłam dobra materialne do pokoju i pomaszerowałam do pracy, ciesząc się, że świat znowu zmierza w dobrym kierunku, jeśli przed sobą wciąż widzę "korniszona" aka "tampon".

Moja rozmowa poniedziałkowa owocuje, miałam mały stres wczoraj, że nie zadzwonili, ale zadzwonli dzisiaj, tyle, że ja nie mogłam się dzisiaj stawić o ich dogodnej porze, a że jechali później do Southampton, to przełożyliśmy wszystko na next week. Cudownie - ja nie mogę, więc się do mnie sostosują, bo rozumieją, że praca etc. Ech, jak ja to chcę dostać!! Jednakowoż jeśli nie wyjdzie, tfu tfu tfu przez lewe ramię i odpukać w niemalowane, podczas szykowania się do wyjścia z salonu (a rzecz się działa w ich akademii na Camden Lock) spojrzałam po raz trzeci na hot guy'a, który zasiadł na sofie w oczekiwaniu na ścięcie, on spojrzał na mnie i... tak! To był Hot Guy From All Saints!! Który, jak się okazało, został promowany na Assistant Managera stoiska All Saints w Selfridges i za kilka tygodni będzie się pozbywał ludzi, więc wziął mój numer jakbym sama nie była do tego czasu Assistant Manager. Jak to powiedział Książę z Samochodem - contacts... Hot Guy, żeby było jasne, jest oczywiście Hot & Gay, gdyż, jak wiadomo, moim hymnem powinno być "Taste In Men".

Zwieńczeniem dnia była przesympatyczna pogawędka przy czerwonym winie z moją współlokatorką. Muszę przyznać, zwłaszcza, gdy nadaję po polskiemu, że czuję się minimalnie niezręcznie w towarzystwie mojego współlokatora, gdyż ponieważ jest Finem, jest hot i nie jest gay - dla odmiany. I jeszcze się dowiedziałam, że wkrótce zostanę z nim sama w mieszkaniu na całe 3 tygodnie (Amy jedzie do Paryża i LA). Ale jak powiedział mój Bliźniak (którego boyfrienda poznam już jutro!!), you don't screw with the crew. Amen.

Tuesday, March 3, 2009

Nie spodziewałam się, że niektóre dzieci mogą się tak uzależnić od dobranocek!! :) Przepraszam za jednodniowy poślizg, usprawiedliwiony mam nadzieję koniecznością wyższą pod tytułem zalkoholizowanie się w wyborowym towarzystwie, przy dźwiękach dobrej muzyki, przy pomocy cidera o jakże uroczej nazwie Gaymers.

Otóż minął właśnie chyba najbardziej napięty grafikowo dzień w mojej karierze. Rozplanowany strategicznie do imentu, przy czym zakończony malutkim fiaskiem, ale wszystko się da nadrobić. Przede wszystkim w planie było pakowanie. Zdołałam wrzucić znakomitą większość ciuchów do wielkiej walizy, spakować insze inszości w mniejsze torby, zostawić na półkach książki, płyty, papiery i tzw. pierdoły (czyt. kosmetyki, biżuteria, niezidentyfikowane obiekty ewidentnie niezbędne do funkcjonowania i kolekcja poznajdowanych na ulicach pensów, do których w ciągu ostatnich kilku dni dołączyły kolejne monety o nominałach odpowiednio 5 i 2) i wybiec na kolejny job interview.

I tu punkt drugi - rzeczony interview, który poszedł, oczywiście, dobrze, gdyż ponieważ moje "płomienne uczucie" do Mra Shakeabout Managera od jakiegoś czasu siało w mej głowie myśl, że moja kariera niebezpiecznie zmierza w tę stronę nawet o tym nie wiedząc. Oczywiście nic nie jest przesądzone, mogą mnie nie wziąć, ale plus jest taki, że jak wezmą (a chcę bardzo, bo już czuję potrzebę zmiany, I got myself stuck in the moment and I can't get out of it), to wreszcie w moim cv pojawi się job title "Assistant Manager", z bardzo dużą szansą na szybki awans, ponieważ firma rozwija się idiotycznie szybko i oni sami twierdzą, że obecnie "gryzą więcej niż mogą przeżuć" (nie mam pojęcia jak ten idiom może elegancko brzmieć po polskiemu).

Z job interview poleciałam na drugi koniec miasta do salonu fryzjerskiego, albowiem alkoholizowanie się zaowocowało spotkaniem 2 fryzjerek, które szukały modelek do swoich pokazów tudzież konkursów, więc jak mnie znalazły aż podskoczyły z radości, tym bardziej, że moje dni wolne idealnie pasują im do terminarza. I tak oto od 17 do 22.30 siedziałam sobie wygodnie na fotelu, a fryzjerki ze zdobywającego nagrody teamu robiły na mojej głowie cuda (acz nie wianki). Efektem jest kolejne przełomowe ścięcie oraz - uwaga, uwaga - nowy kolor. Oficjalnie jestem ruda. Po małym szoku (żeby mnie pokolorować na pomarańczowo konieczne było ściągnięcie mojego naturalnego koloru, co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że przez 20 minut mojego życia byłam niemalże platynową blondynką) zaczynam się przekonywać i nie wiem, czy nie będę chciała tego koloru zostawić, może jedynie w nieco ciemniejszej wersji.

Punktem ostatnim miała być przeprowadzka, ale dotarłam w moje rejony koło północy, więc postanowiłam tylko wpaść po klucze i uporać się ze wszystkim rano. Zobaczymy, ile z tego wszystkiego się uda.

Niemniej jednak potwierdzenie zyskuje pogląd, iż każdy nowy rozdział w życiu kobiety zasługuje na nową fryzurę. Jeśli faktycznie za nowym mieszkaniem i włosami pójdzie nowa praca, mogę sobie odpuścić Księcia z Samochodem (lub bez), bo z góry wiadomo, że nie ma opcji - moje życie nie działa w ten sposób. Prawdopodobnie nie wiedziałabym, co mam zrobić z takim nadmiarem radości, więc moja podświadomość po raz kolejny ubezpieczyła mnie na tę okoliczność noworocznym wyskokiem.

Tym oto akcyntem uroczyście mówię dobranoc, po raz ostatni z adresu 81 Crondall Court.

Sunday, March 1, 2009

No to żeby pociągnąć temat wczorajszo-dzisiejszy, będzie niedługo i o kryzysach.

Otóż mój jednoosobowy sztab interwencji kryzysowej na okoliczność takowego podejmuje zawsze ten sam zestaw akcji. Zaczyna się od spicia, które czasami towarzyszy kryzysom samo z siebie, niekoniecznie skorelowane z kryzysem samym w sobie. Kolejnym punktem programu jest późny powrót do domu, rzucenie się na lodówkę, opróżnienie lodówki, a następnie żołądka. Kontemplacja tuszu do rzęs, który zajmuje malowniczo pół twarzy i decyzja, że jak cierpimy, to na całego i nie zmycie go. Po dotarciu do pokoju, włączenie grzejnika, co by wytworzyć mikroklimat "maciczny", pasujący do mającej zostać wkrótce przybranej pozycji embrionalnej. Po drodze jeszcze nie zdjęcie ubrań, nie pościelenie łóżka, rozłożenie kocyka i przykrycie się nim, we wspomnianej pozycji embrionalnej. Wisienką na torcie jest nieprzespanie nocy z powodu gorąca wyprodukowanego przez grzejnik. I oczywiście rano konieczność doprowadzenia się do porządku i pójścia do pracy.

Scenariusz wczorajszej nocy nie wyglądał inaczej. Do teraz średnio ogarniam, ale pozytywny aspekt sprawy jest następujący: przynajmniej wiem, że jeszcze mi zależy, w sensie, że jeszcze potrafi mi zależeć, bo już myślałam, że uczucia wszelakie mnie opuściły, albowiem same lepiej wiedziały, że we mnie się zagnieżdżać nie ma sensu, bo jedyne, co jest mają u mnie zagwarantowane, to zmarnowanie się. Jednak przyznać muszę, że tak bezsensownej i beznadziejnej historii jeszcze w moim repertuarze nie grali.

Wniosek post-noworoczny: jeśli cały rok ma być taki, jak Nowy Rok, to ok, zgadza się, że darmowa kawa, zgadza się, że bieganie i załatwianie niemożliwego pod dziką presją, zgadza się, że posiadanie władzy i kontroli i menadżerowanie. Ale epizod z budzeniem się koło kogoś przypadkowego niestety oznacza dziki błąd, który pokutuje. W sensie błąd w kontekście noworocznym. I żeby to jeszcze było tego warte...

Także moja noc i poranek wybrukowane były ejtsowymi power ballads, na czele z Cher.

Ok, jest poranek podobranocny i mogę zrobić dziewczyński update? Jeszcze nigdy nie byłam tak szczęśliwa na wieść o tym, że facetowi się film urwał...

Saturday, February 28, 2009

Wczoraj nie było dobranocki, gdyż ponieważ walczyłam dzielnie o Księcia z Samochodem. I tak oto będzie dzisiaj językowo.

Jestem oficjalnie przeflancowana. Jak mam w środku dnia mówienia po angielsku nagle się do kogoś odezwać po polskiemu, to nie umiem. Jak mam takie 100% mówienie po polsku, to nie jest źle, ale faktycznie takie wtrącenie jest mocno problematyczne. Jedna z moich koleżanek z pracy spytała mnie kiedyś, czy myślę po angielsku. Ha, myśleć po angielsku to ja od lat, praktykowałam uparcie mówienie do siebie w lustrze. Wtedy spytała, czy śnię po angielsku. Zdębiałam na chwilę, bo wtedy jeszcze nie miałam pojęcia. I dosłownie kilka dni później miałam pierwszy sen po angielsku. Zaraz po przebudzeniu, jak tylko to sobie uświadomiłam, nie posiadałam się z radości - tak!! Udało się!! Oficjalnie angielski jest moim drugim językiem.

I tak oto wczoraj do listy językowych zachowań dołączyło nowe doświadczenie: okazało się, że już umiem płakać po angielsku.

Friday, February 27, 2009

Prawie zapomniałam dzisiaj napisać dobranocki. A to chyba dlatego, że zakręt uważam za uroczyście rozpoczęty, od momentu owarcia oficjalnych poszukiwań już mam nagrane 3 rozmowy, z czego jedna w agencji, już była, teraz czekamy na reakcję, a pozostałe dwie nadejdą szybciej, niż się spodziewam.

Pierwsza w sobotę. Urban Outfitters. Zaniosłam cv w środę, bo twitter mi powiedział, że w środę do wszystkich sklepów można składać cvki jak się chce dla nich pracować, a ja, jako uzależniona od ich internetowej wyprzedaży (i nie tylko, sklepowa również wymiata), chciałam od zawsze. Poza tym u nich jest ustabilizowana struktura, u nas jest chaos. Tam, jak się zaczyna z niskiej nawet półki, można zajść całkiem wysoko. U nas - już nie wiem, pomijając nawet drobny fakt, że moja menadżerka się mnie boi, bo mam wiedzę i władzę. A nie powinnam, gdyż tytularnie nie jestem nikim szczególnym, kto mógłby tą władzą dysponować. A ja się chcę rozwijać, a nie stać w martwym punkcie - dosłownie i w przenośni. I nawet, jeśli to nie jest kierunek, z którym wiążę swoją przyszłość absolutną, to przynajmniej cieszy mnie radośnie w chwili obecnej, a jak wiadomo - carpe diem, a że wybrańcy bogów umieraja młodo, to z założonymi rękami czekać nie zamierzam, aż mnie oświeci i z nieba spłynie na mnie nie dość, że powołanie, to jeszcze szereg możliwości, by to powołanie z sukcesem realizować.

Druga w poniedziałek. Shakeabout. Najzabawniejsza historia pod słońcem. Otworzyli się razem z nami, więc od pierwszego dnia obserwowałam ich te 5 metrów obok. Już pomijam dzikie zauroczenie moim Przyszłym Mężem, który okazał się być ich regionalnym menadżerem imieniem Mike, i z którym uskutecznialiśmy licealne akcje z gatunku "o matko, powiedział mi cześć" etc. Przy okazji zdążyłam się zaprzyjaźnić z nawet nie tyle menadżerami, ile z właścicielami, więc gadki-szmatki odchodziły na porządku dziennym. I tak oto, jako, że się uporali z problemami w teamie, Przyszły Mąż mi zniknął na spory kawałek czasu z horyzontu, więc jak się dowiedziałam, że mają mieć jakieś wielkie szkolenie czy coś, z menadżerami, od razu postanowiłam, że pal licho, że mam dzień wolny, jadę do pracy, co by może kawałek Mike'a wyhaczyć. Skończyło się tak, że menadżerowie, góra najwyższa, pracowali akurat z teamem i rozgadałam się z jedną z nich, że tak, mieli problemy z obsadą, mają menadżerkę, mają supervisorów, ale mimo tego, że ona menadżerkę lubi bardzo, to jednak nie ukrywa, że laska się nie stara jak powinna, a supervisorzy też nie wszyscy dają radę, więc szukają etc. Ja, z głupia frant, że też szukam, bo mam dość faktu, że przyjęłam już na barki obowiązki menadżerskie, jestem odpowiedzialna za wszystko, pracuję od sprzed otwarcia, a nie widzę żadnych horyzontów, żadnych możliwości wspięcia się wyżej, a jak próbuję ze stopy, na której jestem, to dostaję po tyłku, że się wychylam i rządzę. Dogadałyśmy się, i tak oto dzisiaj ujrzałam 4 nieodebrane połączenia, wszstkie, jak się okazuje, od menadżera Shakeaboutu, no i mam rozmowę w poniedziałek. I mam wahania (chociaż nie wiem, czy w ogóle jest szansa, że to dostanę), bo wiadomo, nagle, po wszystkich inszych doświadczeniach wylądować w najbardziej z sufitu wziętym miejscu pt. zrobimy ci shake'a ze wszystkiego? Ale plus jest taki, że a) wreszcie z nazwy pozycja menadżerska, a ja nie znoszę udawać, że nie wiem, jak wiem, i że nie potrafię, jak potrafię; b) szanse rozwoju, bo idą jak burza; c) koniec końców rachunki płacić trzeba.

Ostatni z dylematów moralnych na dziś - Książę z Samochodem oraz jutrzrjsza impreza i moja pokusa, co by zadzwonić i wziąć dzień wolny jako rozchorowana, z zatruciem pokarmowym etc tylko po to, by być tam na czas i zdobyć bilety dla mnie i Bliźniaka, albowiem dałam za przeproszeniem dupy z zabookowaniem biletów w przedsprzedaży i Książę z Samochodem nie ma mocy sprawczej, do jego brata (któremu de facto... ech, może jednak nie napiszę) się nie odezwę, skoro on klasycznie zniknął, pozostali dje z teamu milczą, więc nie ma rady, trzeba ryzykować, a rozpuścili wieści, iż liczba biletów na wejściu jest limitowana. I nie wiem, czy warto, dla może niekoniecznie Księcia, udawać chorobę, ale mam ochotę, albowiem od początku pracy wzięłam tylko 1 dzień i zwyczajnie mam dość. Należy mi się. I nie chce mi się. Ale wyrzuty mam. Dobrze, że oprócz Księcia mam inne ważne powody motywujące moją obecność na tej imprezie (jak pożegnanie dwóch Australijek, które wracają do Oz).

Nic to, obudzimy sie, zaskype'ujemy do domu i się okaże.

Wednesday, February 25, 2009

Wyjątkowo wcześnie - jestem padniętym trupkiem na radosnej drodze ku zmianom - na lepsze. Czuję się dorośle po zbóju, podpisałam pierwszy brytyjski kontrakt mieszkaniowy, taki prawdziwy, przez agencję, czyli kupa kasy, ale na razie pracę mam, więc się nie martwię. Ale nie ukrywam, że jak zmiany, to pełną gębą, a zatem poszukiwania nowej pracy uważam za uroczyście rozpoczęte i obiecujące, aczkolwiek bez overexcitementu, gdyż ponieważ wolę się nie nastawiać, bo wiadomo, jak się nastawię za bardzo uwentualne kuku będzie miało siłę odpowiednio proporcjonalnie większą.

Plan działania w skali tygodnia ma formę odliczania:
day 1 - Wednesday - 11:00 rozmowa w agencji recruitingowej; 17:00 rozmowa w agencji mieszkaniowej - odhaczone, obie pozytywnie
day 2 - Friday - Ultimate Power, starym zwyczajem rodem z dyskotek szkolnych (nota bene adekwatnie do repertuaru) nadzieja na motyle w brzuchu za sprawą Księcia z Samochodem, który tę nadzieję dzisiaj był zabił stwierdzeniem, że on w sumie sam nie wie, czy mu się chce - cóż, nie można mieć wszystkiego (kto to powiedział?! jest u mnie na celowniku)
day 3 - Sunday - 1st of March, wiosna, zmiany, nowe życie w nowym mieszkaniu z nowymi współlokatorami, zapowiada się dobrze bardzo
Teraz jak na to patrzę to widzę, że odliczanie powinno być w drugą stronę, 3, 2, 1. No to zmieniamy status, żeby nie było.

A generalnie chciałam dzisiaj pociągnąć poniekąd temat Księcia z Samochodem, ale z innej zupełnie perspektywy. Albowiem zauważam pewną prawidłowość. Brytyjscy mężczyźni dzielą się na tych, co to po jednej nocy, tudzież po jednej nieudanej nocy znikają bez wieści, oraz na tych, co to trzymają się ze swoimi kumplami. Łączy ich jedno: obie rasy piją na potęgę, czym tłumaczą, oczywiście, wszystko. Rasa druga wyróżnia się tym, iż co chwilę podkreśla kolejnego kaca, wręcz oznajmia go z dumą (albo radośnie oznajmia brak kaca, co po pewnym czasie faktycznie zyskuje rangę wydarzenia). I tak, jak rasa numer jeden kontunuuje znikanie po jednorazowych akcjach (do którego można się bezboleśnie przyzwyczaić porzucając wszelką nadzieję jako ta, która w to wchodzi), tak rasa numer dwa kontynuuje narzekanie na budzenie się samotnie.

Tak zwany mały problem. Rasa numer dwa owszem, budzi się samotnie w swoich wielkich łóżkach, ale nie oszukujmy się - nie robi absolutnie nic, by stan rzeczy zmienić. Wręcz przeciwnie, jak ma okazję, albo cień potencjalnej okazji, jak na przykład pójście na imprezę, na którą jest zapraszana przez nie jedną, a dwie samice, obie niczego sobie, woli iść na kolejny pub crawl z kumplami, bo akurat wypadają 27 urodziny jednego z nich. Po przedłożeniu kumpli i piwa nad radosne pląsy z radosnymi samicami, rasa numer dwa narzeka, że pub crawl w sumie nie był crawlem, bo się zakończył w jednym miejscu, a kumple kumpla wcale nie byli fajni i generalnie wieczór był do dupy. Mimo to nadal narzeka, że seks to się od jakiegoś czasu śni jedynie, no i single, no i budzenie się samotnie, i tak dalej, i tym podobne... I jeszcze oznajmia, że już nie ma nastroju na piątkowe Ultimate Power.

To tylko podkreśla zapętlenie się w sytuacji pt. gonimy króliczka, którego złapać nie ma opcji. Żeby nie było za miło i za przyjemnie.
Dziś nieco wcześniejsza dobranocka (czyli tuż po północy, a nie koło drugiej), gdyż jutro od 10 job hunt). A bajka będzie o tym, z którym ten hunt będę uskuteczniać, a mianowicie o moim bracie bliźniaku i o tym, jak faktycznie połówki pomarańczy mogą być rozdzielone na szerokość kuli ziemskiej.

Zaczęło się w pracy. Przyszedł na trial, w ciągu godziny się zgadaliśmy i robiłam wszystko, by dostał tę pracę, bo już zaplanowaliśmy wspólne zwiedzanie Krakowa, Islandii etc. Udało się. Od momentu, kiedy przyszedł do pracy zaczęły się rozmowy o wszystkim: filmach, muzyce, książkach, podróżach... On marzył o Islandii, Szwecji, Norwegii, zakochany w Sigur Rós i Timie Burtonie. Szybko okazało się, że kocha również Danny'ego Boyle'a i "28 dni później". A pochodzi z Australii, więc Baz Luhrmann jak najbardziej. Gdyby nie był gejem, oficjalnie po trzech dniach znajomości zwyczajnie bym się oświadczyła. Doszło do etapu, kiedy zapadała między nami krępująca cisza, bo głupio nam było po raz kolejny powtarzać, że ja też to kocham, że on też nie może się tego doczekać etc. Pierwsze wspólne wyjście zaliczyliśmy na Nevereverland, gdzie podniecaliśmy się jak dzieci koncertem The Presets. Po pierwszym wyjściu nadeszło nieuniknione: zaproszenie na fejsbuku. I wszystko stało się jasne. 26 maja. Nie dość, że oboje spod Bliźniąt, to jeszcze z tego samego dnia. Nic dodać, nic ująć.

Obecnie szlajamy się razem po Trash Palace, pijąc wódkę w metrze i sekundując sobie w jednorazowych po(d)rywach. Notorycznie czytamy sobie w myślach, więc nie mogłam mu kupić wypatrzonego prezentu pod choinkę, bo kupił go sobie sam nie mogąc się nacieszyć (tomik poezji Tima Burtona). Więc dostał nową J.K. Rowling. Ostatnio zaś jego status fejsbukowy oznajmił, że w kwietniu idzie na Fever Ray (którą go zaraziłam) i Royksopp. Podskoczyłam z wrażenia i zaczęłam się dopytywać gdzie, kiedy i jak tylko po to, by się dowiedzieć, że nie zostało wiele miejsc, więc kupił nam bilety w najlepszym z dostępnych rzędów.

Dobranocna magia przyjaźni.

Tuesday, February 24, 2009

Przypuszczam, że to musi się wydać cokolwiek dziwaczne - moje początkowe narzekanie, że koniec drogi, że nie ma widoków, że generalnie moja mała apokalipsa etc, a dzisiaj akurat wypada mi obwieścić urbi et orbi, że w niedziele zmieniam mieszkanie, w środę mam rozmowę o nową pracę, w piątek w planie do zdobycia Książę z Samochodem, więc generalnie jakby się kręciło.

Najpierw mieszkanie. Własny pokój. Trzy gwinee pozwolą mi wyposażyć go w komodę i plastikowe mebelki, będę miała też fotel (!). Ponadto w mieszkaniu jest living room z dwoma końskimi ogonami na ścianie oraz dwoje współlokatorów, którzy nie mogli być bardziej idealni (Australijka, której boyfriend jest w nie do końca zidentyfikowany sposób związany z Mogwaiem, oraz Fin pracujacy jako pattern-maker). Generalnie bomba, cieszę się tak, że aż mi głupio wciąż skakać pod sufit. W środę idę do agencji podpisać papierki etc. "Dorosłość" pełną gębą. Dom od razu rzucił odwieczne hasło "To co, jedziemy Cię przeprowadzać?" Niech policzę... tak, to będzie moja 11 przeprowadzka w życiu.

Praca. Się wali, albowiem mam w sobie za dużo pierwiastków przywódczych, których moja menadżerka najwyraźniej nie jest w stanie znieść. Wiadomo, doskonała nie jestem, dlatego nie twierdzę, że jestem nieomylna i nie popełniłam w pracy żadnych błędów, ale niektóre zarzuty uważam za śmieszne tudzież przeinaczone i zamiast czekać, aż oni się dopatrzą mojego kolejnego potknięcia, postanowiłam zadziałać. I tak oto w środę mam rozmowę na Junior Managera i nie ekscytuję się wcale, bo nie chcę za bardzo chcieć - tak na wszelki wypadek.

A Książę z Samochodem to historia zupełnie kosmiczna. Z gatunku - tylko ja mogłam coś takiego wynaleźć. Jak blogujemy, to na całego, połowa świata juz wie, a że posiadam nastrój do zwierzeń (to brzmi dumnie, zwłaszcza w kontekście tej połowy świata, co to wie tak czy inaczej), to niech będzie. Otóż historia po krótce przedstawia się następująco: był sobie Sylwester, wiadomo, huczny. Plan na wieczór: random Brit boy. Obiekt został namierzony dość szybko i z wzajemnością. Okazał się być związany z djami, a ja szybko awansowałam na maskotkę. Napięcie rosło, aż wybiła północ i Książę wziął był i pocałował inną księżniczkę, po czym przypełzł i wygłosił historyczną kwestię (wybaczcie wszyscy, którzy to słyszeli tysiące razy): "I'm sorry I kissed someone else!" Ja, oczywiście, że nie ma sprawy, więc jak zostałam pocałowana przez jednego z djów (moja słabość do tej rasy jest już chyba legendarna) stwierdziłam, że a co tam, miał być Brit boy, więc jest, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Oczywiście nie omieszkałam popełznąć do Księcia i rzucić "I'm sorry I kissed someone else too!" A Książę na to: "It's ok, he's my brother!" Także jak opuszczałam z rzeczonym bratem przybytek rozpusty w godzinach wczesno-porannych, Książę pożegnał mnie słowami "See you in the morning!" Monty Python mógłby już z tego zacząć tworzyć scenariusz na skecz. I tak oto mijają pomału 2 miesiące, podczas których brat Księcia, aka dj, oczywiście zachował się jak każdy szanujacy się one-night-standowicz, czyli zdematerializował się, odwrotnie proporcjonalnie do Księcia, który materializuje się regularnie za sprawą fejsbukowego czata (ach, cóżbyuśmy zrobili bez web 2.0!) I właśnie w piątek panowie dje rozpętają kolejną Sodomię i Gomorię, a ja będę dokładać wszelkich starań, by Książę nie popełnił drugi raz pocałunkowego błędu. Zwłaszcza, że jego samochód niewątpliwie przydałby się w kontekście rytualnej wycieczki do Ikei.

I tak oto zaczynałam pseudo-wzniośle, a skończyłam jak skończyłam, po mojemu.

Sunday, February 22, 2009

Żebym sama siebie nie zawiodła - kolejna dobranocka. Tym razem na temat. Miałam wahania, czy jej nie napisać, jak obiecałam, w środku dnia, ale stwierdziłam, że skoro mi odpadają Oscary, to dam radę o zwyczajowej porze.

Otóż problem polega na tym, że nie wiem, co dalej, gdyż nie wiem, co tak naprawdę mi najlepiej wychodzi. Bo według mojego małego rozumku tak się powinno podążąć - za tym, co się najbardziej, i wydawało misie, że ja tak właśnie do tej pory robiłam. Tylko, że nigdy nie byłam do końca pewna, czy aby na pewno jestem w tym wszystkim dobra. Dlatego mam tzw. kryzys zostawiania wszystkiego na 2 płotki przed metą. Jak w tym dowcipie o 2 wariatach, co uciekli ze szpitala, mieli do pokonania 100 płotków, po 97 się zmęczyli i stwierdzili "to co? wracamy?"

Dlatego za sobą mam: aktorstwo (pół roku przed egzaminami do szkół teatralnych postanowiłam, że moim powołaniem jest filmoznawstwo), filmoznawstwo (na pół roku przed końcem studiów stwierdziłam, że droga ściśle akademicka nie jest koniecznie w 100% dla mnie), krytykę filmową (ogólny kryzys około-Mętrakowy plus kilka pobocznych), a między to wszystko się miesza sprzedaż ciuchów, zegarków i ch*j knows czego jeszcze, która owszem, wychodzi mi i zapewnia niezbędne 3 gwinee, ale dalece odbiega od dawania mi szeroko pojętej życiowej satysfakcji.

To, co było zawsze, to pisanie. Pierwszą książkę napisałam w wieku bodajże 3 lat, w dodatku był to komiks (bardzo pseudo jak na moje ówczesne możliwości plastyczne, które, nota bene, rozwinęły się od tamtego czasu niewiele bardziej), ale był profesjonalnie zszyty wstążką i traktował o przygodach niejakiego Jacka i Placka. Później, oczywiście, jak każdy nadwrażliwy nastolatek, miałam okres twórczości poetyckiej, również chałupniczo zebranej do kupy, nawet opublikowanej w szkolnym tomiku, zaprezentowanej w lokalnej tv i wysłanej na kilka konkursów. Pojawiały się, oczywiście, pomniejsze formy, a la dzienniki (również fikcyjne,) pojawiło się blogowanie (również poniekąd fikcyjne). Wszystkie twarde dyski, które przyszło mi posiadać, noszą znamiona porozpoczynanych przeróżnych form prozatorskich, które nigdy nie dobrnęły do stadium pozwalającego na ich upublicznienie.

Powód jest prosty. To, że to robię, wcale nie znaczy, że robię dobrze. A jak mam popełnić coś, co zostanie złożone w książkę i wydane w iluś tam egzemplarzach, to chciałabym, żeby było to czegoś warte. A chwilowo mam poczucie, że nie mam temu światu do powiedzenia niczego nowego, co nie zostałoby powiedziane wcześniej, albo przynajmniej nie wynalazłam żadnej nowatorskiej formy, która mogłaby unieść nawet najbardziej trywialny i wyświechtany temat, jednak ubrany w świeże fatałaszki. I wciąż czytam na przemian Iris Murdoch z Virginią Woolf i chciałabym móc im dorównać. Zwłaszcza siłą intelektu.

Za każdym razem, jak zabieram się za Iris, nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jak fenomenalnie prowadzi narrację: zaczyna od punktu, który zdaje się sugerować pewien tor wydarzeń, porzucony jeszcze przed końcem pierwszego rozdziału. Prowadzi swoich bohaterów po ścieżkach życia tak płynnie, tak pewnie i tak... prawdziwie. Jednocześnie napełnia ich egzystencję problemami filozoficznymi, które w ich ustach brzmią codziennie, naturalnie, wręcz potocznie. Wszystko w jej powieściach po prostu się wydarza, bez żadnego zadęcia czy przekombinowania, dlatego wszystkie najbardziej skomplikowane sytuacje życiowe jej bohaterów wydają się tak bliskie - może dlatego, że dla innych autorów były zbyt trywialne, zbyt niewiarygodne, by o nich pisać i właśnie dlatego na kartach jej powieści zostaje im oddana należna cześć.

A ja, obawiam się, tak nie potrafię, a chciałabym.
Czy w związku z tym, że jest weekend i jestem po ciężkich i stresujących dniach w pracy mogę mieć dyspensę od cowieczornego elaboratu...? Mam temat, mam wszystko w głowie, tyle tylko, że jest dość późno, nawet, jak na moje standardy, a dokładając do tego wiśniówkę (niech żyją duty free na wrocławskim lotnisku, chyba najobrzydliwszym na świecie) etc mam zwyczajnie ochotę przejść płynnie z pozycji wertykalnej do horyzontalnej przy jak najmniejszym wysiłku z mojej strony...

Temat będzie auto- i meta-, z Herbertowskim mottem "Panie, obdarz mnie zdolnością układania zdań dugich...". Przy okazji zahaczę o Iris i Virginię. Ale to wszystko jutro rano. Tudzież w południe, gdyż nie widzę siebie wstającej jutro bladym świtem (albowiem chyba teraz nawet jest bliżej bladego świtu niż wtedy, kiedy będę wstawać). Ale żeby nie było, odzywam się do świata i do siebie samej, co by dotrzymać danego słowa.

Dobranoc, kimkolwiek jesteś.

Saturday, February 21, 2009

Miało być codziennie, więc niech tak się stanie, aczkolwiek przyznać muszę, że dzisiaj towarzyszą mi nastroje zgoła apokaliptyczne.

Dzisiejsza bajka będzie niezbyt długa i zdecydowanie przesiąknięta duchem Lacanowskiego braku króliczka. Otóż pomijając brak króliczka spowodowany odhaczeniem ostatniego punktu z mojej listy, doświadczam ostatnio zbyt często krótkotrwałości wszystkiego, czego się dotykam oraz niemożliwości dokończenia jak należy tego, czego się podejmuję. Najgorsze, że czasami widmo tego fiaska mam przed oczyma w chwili rozpoczęcia i tylko obserwuję, jak finał zbliża się do mnie powoli, acz zdecydowanie.

Tak naprawdę jest w tym więcej z Baudrillarda niż Lacana. To takie moje eksperymentowanie z symulacją. Na zasadzie: a co by było, gdyby...? z tą tylko różnicą, że w moim przypadku pokusa spróbowania, co by było faktycznie jest silniejsza i bardzo często wygrywa. Najgorsza jest ta świadomość i determinacja. Wiem, że nie powinnam, albo raczej - wiem, że powinnam inaczej, że powinnam po prostu dać założyć sobie klapki na oczy i iść po linii prostej, nie rozglądając się za skrótami czy zwyczajnie alternatywymi ścieżkami. Ale nie potrafię.

Podejrzewam, że może być to pochodną nie tylko umiłowania do symulacji spowodowanej nadmiernym analizowaniem rzeczywistości (tu mamy do czynienia z sytuacją pokroju: stoi człowiek nad przepaścią i zastanawia się, co by było, gdyby faktycznie skoczył), ale również nadmiernym przyswajaniem narracji, literackich i filmowych, które napełniły moją wyobraźnię rozmaitymi scenariuszami, tylko czekającymi na wypróbowanie.

I to by było tyle na dziś. Moja dobranoc będzie przepełniona próbą przeprogramowania się z nie -tak-głupiej brunetki na głupią blondynkę. Obawiam się, że pokusa kolejnej symulacji może wygrać i tym razem...

Thursday, February 19, 2009


Dobrze, zatem dzisiejsza dobranocka będzie zaiste bajkowa. Niejaki Książę już się tutaj pojawił, dzisiaj wcieli się w dwie nowe role.

Otóż, jak wiadomo podejrzewam powszechnie (albo można się łatwo domyślić z tzw. pozorów, które w tym przypadku nie mylą), mam tzw. thing for earrings. Jeśli posiadam jakieś stylowe trade marki, to zaraz obok moich srebrnych Converse'ów z diamencikami (za którymi tęsknie prawie tak samo, jak za moją kotką) są to niewątpliwie kolczyki. Nie wiem, ile par posiadam, gdyż nigdy się nie brałam za liczenie. Nie chcę też myśleć, ile par zostało zdekompletowanych w dramatycznych okolicznościach, takich jak zagubienie w pościeli, zaczepienie w szalik czy nawet spłukanie w toalecie (sic!). Od dawna też lubiłam, gdy moje kolczyki miały wymiar symboliczny. Dlatego namiętnie nosiłam w uszach teatralne maski, panów mówiących "LOVE", aż nadszedł czas Punktu i mogłam popuścić wodze symbolicznej fantazji.

Zaczęło się niewinnie, od upodobania do czerwieni i emo-ikonografii, dzięki której stałam się cherry blossom girl (aka cherry vodka girl przy okazji). Następnie nadszedł czas kości do gry, w różnych wersjach kolorystycznych, tak ot, po prostu, w ramach wiary w przypadek. To wszystko było tylko preludium dla szachów. Moje szachy są już chyba legendarne (i zapewniają mi na wejściu uwielbienie każdego geeka) i, dla przypomnienia, jest to biały goniec i czarna wieża.

Otóż symbolika tejże pary jest dwojaka, albowiem jestem Bliźniakiem i rzadko co w moim życiu jest jednowymiarowe. Interpretacja pierwsza jest łatwym nawiązaniem do wspomnianego Księcia z Bajki i można ją swobodnie powiązać z "i było im zielono" - rozchodzi się tu o moje zamknięcie w wieży (niczym, nie przymierzając, Fiona) i czekanie na wyżej wspomnianego Księcia. Goniec jest biały, ponieważ, oczywiście, jedynym środkiem komunikacji, jakim Książę ma prawo się poruszać, jest biały koń (cóżby innego?). A wieża jest, oczywiście, zbyt mocno skomplikowana, by ją dekonstruować tej nocy. I to by było na tyle w kwestii interpretacji numer jeden.

Interpretacja numer dwa natomiast jest cokolwiek odwrotna. Otóż według niej to ja jestem tym gońcem, który obiera sobie za cel niemożliwe do podbicia wieże. Bo ja zwyczajnie nie lubię, jak jest za łatwo, za miło i za przyjemnie. Nie znoszę oczu spaniela wpatrzonych we mnie jak w święty obrazek (bo "ja nie jestem żadną świątynią..."), nie znoszę ciągłego "wow" i "awesome", gdyż nie uważam się za "wow" i "awesome" (vide epizod Madzia, Mark i Lacan). A poza tym, jak już wiemy, potrzebuję króliczka, którego się nie da dogonić, z powodów nie tylko Lacanowskich, ale i życiowych, na które przyjdzie zapewne pora jadnej z mających nadejść nocy.

I tak oto dzisiaj do kolekcji dołączyła przeurocza para: pikselowa Księżniczka, której miejscem od dzisiaj jest moje lewe ucho, oraz pikselowy Rycerz, który rozgościł się w prawym. Oboje są przecudowni i zakochałam się w nich bez pamięci od pierwszego wejrzenia, więc nie zawahałam się ani chwili przed wydaniem na nich 27 funtów. W końcu nie przygarnęłam żadnej pary kolczyków od przyjazdu tutaj! Piksele są francuskie i dizajnerskie (oczywiście), i zostały nabyte w Angel, mojej drugiej po Covent Garden ulubionej dzielnicy odwiedzanej regularnie podczas dni wolnych od pracy, w małym butiku przy Upper Street. Będą się godnie prezentować podczas poniedziałkowego Shockwaves Album Chart Show.
Postanowiłam, że moim nowym konceptem, możliwie przezroczystym, będzie "bedtime story" - jak na razie wszystkie posty powstają ciemną nocą, w okolicach londyńskiej 1, kiedy to pod moimi oknami hasają wiewiórki i pijani studenci University of the Arts, których akademik mam naprzeciwko (oj, zatęsknią za moimi skłonnościami ekshibicjonistycznymi...).

Tym razem będzie z półki "lost & found". A przyznać muszę, że tej półki w moim życiorysie jeszcze nie rozgryzłam, przynajmniej nie z użyciem fachowej filozoficznej literatury, ani nawet bardzo niefachowej astrologiczno-metafizycznej. Możliwe, że jest to efekt powtarzania przez moją nauczycielkę propedeutyki wiedzy dziennikarskiej frazy "tematy leżą na ulicy" (odnoszącej się przede wszystkim do naszych regularnych wprawek zwanych uroczo "obserwacjami") - obecnie nie jestem w stanie iść ulicą i nie patrzeć bacznie pod nogi, bo może a nóż znajdę coś wartego opisania. Podejrzanie częściej znajduję jednak rzeczy warte podniesienia.

Zaczęło się dawno, dawno temu, w odległej galaktyce zwanej Krakowem, doprecyzowując - na Berka Joselewicza 23B, gdzie rozpoczęłam pracę w świętej pamięci Plastiku. Był to niewątpliwie jeden z najbarwniejszych krakowskich okresów, udekorowany przy okazji... groszami. Zaczęło się od najmniejszych nominałów. Po grubszych imprezach, oczywiście, zdarzały się większe monety. Zaczęłam uważać je za znaki - niekiedy bardzo słusznie, znalezienie 50 groszy okazało się w perspektywie nocy (i poranka) bardzo owocne. Groszy przybywało, nominały rosły, funkcjonalność znakowa była dyskusyjna, niewątpliwie jednak sam fakt zawsze budził we mnie radosne skoki endorfiny.

Po zmianie pracy na hostel (a zmiana ta poniekąd wiązała się ze wspomnianymi 50 groszami) zmieniła się również skala znajdowanych przedmiotów. Pewnego dnia znalazłam w jednym z opuszconych właśnie pokoi opaskę do włosów, idealnie pasującą do mojego ówczesnego uwielbienia dla czerwieni, oraz prawie pełny flakon Pure Poison Diora, idealnie pasujący do mojego ówczesnego uwielbienia dla perfum Diora. Oczywiście, znajdowaly się również i grosze, a nawet euro-centy - raz dozbierałam się w sumie 28 euro w bilonie. Jednak najciekawsze było znalezienie przeze mnie po drodze do pracy 20 pensów, dokładnie w momencie, gdy rozważałam ponowne ubieganie się o Erasmusa do Londynu.

Przygoda ze znajdowaniem groszy trwała nadal. W tak zwanym międzyczasie znajoma uświadomiła mi, że powinno się podnosić tylko te, które leżą orzełkiem do góry, albowiem te z reszką przynoszą pecha i lepiej omijać je szerokim łukiem. Częstotliwość znajdowania groszy miała tendencje sinusoidalne, bywało i tak, że długo, długo nic.

Aż nagle nadszedł Londyn, który z marszu powitał mnie gradem zbyt szczęśliwych zbiegów okoliczności, okazji, możliwości, oraz nieprzyzwoitą ilością pensów leżących na ulicach i w okolicach samoobsługowych kas Tesco i Bootsa. Podczas jednego z pierwszych tygodni znalazłam nawet na chodniku w pobliżu Spitalfields banknot 5-funtowy! Wiedziałam, że jestem w domu. Co więcej, do monet (i okazjonalnych banknotów) zaczęły dołączać inne przedmioty, na przykład piny - mam całkiem uroczą kolekcję pinów znalezionych zupełnie przypadkiem. Raz w toalecie w pracy znalazłam przy umywalce wielki pierścień z zielonym kamieniem. Innym razem, całkiem niedawno, materiałowe serce.

Szczyt nadszedł kilka dni temu, kiedy to koło naszego kiosku znalazłam... plastikowy, różowy koszyk w gwiazdki (dla wtajemniczonych - z Superdrug'a). Koszyk po prostu stał opuszczony pod naszym szyldem. Nie zastanawiając się długo, spakowałam go do torba (albowiem Fred jest wszystkożerny i ku rozbawieniu moich kolegów pomieścił nawet koszyk na zakupy) i dziko uradowana pomaszerowałam do domu. Uznałam to za kolejny znak - w końcu przede mną przeprowadzka, i to w perspektywie niewiele ponad tygodnia. Co więcej, to mieszkanie z gruntu traktuję jako bezpieczną przystań. W głowie nieustannie urządzam mój pokój, przestawiając w nim meble, wirtualnie dokupując akcesoria, a jak dotąd żaden z moich pokoi nie mógł się obejść bez różowego i turkusowego plastiku z Ikei. Koszyk wprawdzie nie pochodzi z Ikei, ale jest w tym samym różowym kolorze. Z obecnego pokoju zamierzam podstepnie podprowadzić turkusowy kosz na śmieci. Na wyprzedaży w WHSmith'sie wypatrzyłam urocze różowe szufladki. Kupię sobie ikeową komodę, o której marzyłam odkąd pojawiła się w katalogu i wreszcie mnie na nią stać. Skompletuję świeczniki i plakaty na ściany. Będzie pięknie...

Jak mówią - szukajcie, a znajdziecie. Mówią też, żeby nie szukać, że samo przyjdzie. Jestem zdecydowanie za opcją samego przychodzenia, jednak bywają chwile, kiedy nie potrafię przestać szukać. Tak czy inaczej, może to ciągłe znajdowanie oznacza, że nie dotarłam jeszcze do końca drogi? Może na kolejnych odcinkach już leżą kolejne opuszcone koszyki, pierścionki i monety?

Tuesday, February 17, 2009

Podejrzewam, że jeśli ten blog ma spełniać swoje zadanie, powinnam go pisać codziennie, jak należy. Obawiam się tylko, że w tym momencie mam x tematów zaległych, które się niebawem wyczerpią i wkrótce pozostanę z pustymi kartami kalendarza.

Tymczasem będzie pogranicznie poniekąd. Zacznie się akademicko. Tydzień temu odebrałam telefon, który zaczął dzwonić w najmniej oczekiwanym momencie (kupowania biletów na "Benjamina Buttona"). Dzwonił dr Mark Kelly, mój wykładowca od "Subjectivity, Sexuality & Madness", przeuroczy mężczyzna o sposobie mówienia Hugh Granta. Dr Mark Kelly niewątpliwie się za mną stęsknił, albowiem pytał, czy wszystko ok, gdyż nie widział mnie dawno na zajęciach. Nie widział mnie, albowiem już nie studiuję, ale to nieco inna bajka i może zostawię ją na jutrzejszy wieczór. Sęk w tym, że Mark się stęsknił ponieważ podczas wykładów za każdym razem, gdy po jego pytaniu zapadała krępująca cisza, zawsze to ja ją przerywałam, roztaczając swoje abstrakcyjne wizje na temat Freuda i Lacana. Bywało tak, że któryś z moich kolegów (tak, to była jedna z tych sytuacji życiowych, w których rzecz rozgrywła się w gronie pt. Madzia & cudowni chłopcy / mężczyźni, przekrój wiekowy obejmował od 20 do 65 lat) zadawał Markowi pytanie, na które on próbował odpowiedzieć, a kończyło się tak, że ja się wtrącałam, a on kwitował "Well... I have to agree with Magdalena..." Bywało również tak (zwłaszcza przy okazji Lacana), że Mark, wykładając nam jego filozofię, przyznawał że on sam jej nie rozumie. Wtedy również wtrącałam się ja, a Mark, z miną Hugh Granta jako Prime Ministra w Love Actually, dziękował mi za przetłumaczenie mu z Lacana na nasze. (Żeby nie było wątpliwości, jego doktorat dotyczuł Freuda i Lacana, nie wiem, w jakim zakresie.)

Problem polega na tym, że nie czuję i nigdy nie czułam się jednostką wybitną. A zwłaszcza nie na tyle, by nagle stać się autorytetem w kwestii Lacana dla całej grupy studentów trzeciego roku filozofii na londyńskim uniwersytecie. Potrzebuję wysoko podniesionych poprzeczek, a ta wydawała się podejrzanie za łatwa do przeskoczenia. Moją pracę zaliczeniową odkładałam na ostatnią chwilę. Tematów było osiem, większość dotyczyła Freuda, albowiem sam Mark uznał, że pewnie nikt się nie weźmie za Lacana, bo za trudny i skomplikowany. Oczywiście, wiedziałam, że jeśli ktokolwiek się tego podejmie, będę to ja. Tym oto sposobem, zorientowawszy się, że przeliczyłam się w kwestii terminów i pracę mam oddać nie za 3 dni, a następnego dnia do 16, usiadłam i w 6 godzin stworzyłam 2000 - znakowy esej na temat "Why does Lacan say that the Subject is divided? Is he right? Give reasons for your answer." nie posiłkując się praktycznie żadną literaturą pomocniczą. Szczerze powiedziawszy - nie wiem, z jakim rezultatem.

Może rzecz w tym, że doszłam właśnie do momentu, kiedy ten Lacan, ze swoją pesymistyczną wizją, po prostu siedzi we mnie? Może to właśnie o to chodzi, że przeskoczyłam najwyżej postawioną sobie poprzeczkę i teraz stoję, wcale nie czując, że cokolwiek wygrałam, patrzę za siebie i chwilowo nie widzę sposobu na podniesienie tej poprzeczki o kolejny poziom wyżej. A przecież chodzi o to, by wciąż gonić tego króliczka. Niestety, u szczytu mojej listy był uniwersytet w Londynie...

Tym oto sposobem od Lacana dochodzimy do odwiecznego tematu Księcia z Bajki. Po całym semestrze autopsychoanalizy żywcem z Freuda i Lacana mogę w pełni świadomie stwierdzić, że w tym szaleństwie jest metoda. To mój jedyny króliczek, którego mogę gonić bez końca, bo nigdy go nie złapię. Niestety, jak zakręt, to pełną gębą i problem tylko w tym, że coś jakoś przestaje mi zależeć...

Ale na dzisiaj dobranoc. Jedyną adekwatną pointą wydaje się być "I żyli długo i szczęśliwie i było im zielono."
Poziom niezdecydowania w kwestii rozpoczęcia kolejnego pisarskiego rozdziału na wirtualnej drodze życia osiągnął ostatnimi dniami szczyty absolutne. Jestem po skasowaniu jednego bloga (nieżyjącego od chwili poczęcia), założeniu kolejnego, skasowaniu go również z powodu niedostatecznego przekonania co do konceptu, a teraz radośnie postanowiłam spróbować po raz trzeci (licząc od początku przygody z blogspotem, albowiem kto wie, ten wie, że blogowanie to dla mnie bynajmniej nie pierwszyzna...)

Najtrudniejszy jest koncept. Miało być po angielsku, miało być multimedialnie, miało byś medioznawczo... Będzie po mojemu. Czyli nie wiem, jak, albowiem jestem, proszę pana, na zakręcie i nie mam żadnego krwistego pomysłu na siebie, nie mówiąc o swoim pisarstwie, jeśli w ogóle o czymś takim w odniesieniu do mojej skromnej osoby może być mowa. Niewątpliwie jednak rośnie we mnie potrzeba kanalizowania jakoś strumienia świadomości, a jedynym medium, które ten strumień uznaje, jest klawiatura wydająca specyficzne odgłosy bębnienia w klawidze w odpowiednim tempie, z odpowiednią siłą, w odpowiednich warunkach etc.

Gwoli wyjaśnienia - tytuł: jestem właśnie w trakcie przezwyciężania kryzysu pierwszego pokoju w Londynie i tuż przed zajęciem drugiego pokoju w Londynie. Niby ten pierwszy był własny, jednak czegoś mu brakowało (i brakuje nadal: przestrzeni życiowej). Ponadto kobiecie, by mogła tworzyć, potrzebny jest właśny pokój. W moim przypadku - własny (s)pokój. Trzy gwinee już mam, co najciekawsze. Brakuje mi tylko tej utraconej pewności, co dalej. Wydawało mi się, że wiem. Teraz muszę dowiedzieć się na nowo.

Gwoli wyjaśnienia - adres: byłam easternbitch. Geneza tego jakże malowniczego pseudonimu jest arcytrywialna. Kolejny blog zasługuje na kolejne przypomnienie. Otóż x lat temu (bodajże trzy jeśli mnie pamięć nie myli) postanowiłam rozpocząć dietę. Ana poleciła mi South Beach. Z Ma Bicz prześmiewczo stwierdziłyśmy, że nam do beach daleko, a bitch to jesteśmy jak najbardziej, ponadto nie do końca z south, tylko bardziej z east - tym oto sposobem powstała easternbitch. Przylgnęło. A że bitch zamieszkuje obecnie londyński East End (rozkoszując się bliskością okolic, w których Kuba Rozpruwacz dokonywał swoich słynnych zbrodni), mała transformacja była jak najbardziej akuratna.

Tyle tytułem wstępu. Kolejne medium uważam za otwarte (jakby mi było mało...)