Thursday, February 19, 2009

Postanowiłam, że moim nowym konceptem, możliwie przezroczystym, będzie "bedtime story" - jak na razie wszystkie posty powstają ciemną nocą, w okolicach londyńskiej 1, kiedy to pod moimi oknami hasają wiewiórki i pijani studenci University of the Arts, których akademik mam naprzeciwko (oj, zatęsknią za moimi skłonnościami ekshibicjonistycznymi...).

Tym razem będzie z półki "lost & found". A przyznać muszę, że tej półki w moim życiorysie jeszcze nie rozgryzłam, przynajmniej nie z użyciem fachowej filozoficznej literatury, ani nawet bardzo niefachowej astrologiczno-metafizycznej. Możliwe, że jest to efekt powtarzania przez moją nauczycielkę propedeutyki wiedzy dziennikarskiej frazy "tematy leżą na ulicy" (odnoszącej się przede wszystkim do naszych regularnych wprawek zwanych uroczo "obserwacjami") - obecnie nie jestem w stanie iść ulicą i nie patrzeć bacznie pod nogi, bo może a nóż znajdę coś wartego opisania. Podejrzanie częściej znajduję jednak rzeczy warte podniesienia.

Zaczęło się dawno, dawno temu, w odległej galaktyce zwanej Krakowem, doprecyzowując - na Berka Joselewicza 23B, gdzie rozpoczęłam pracę w świętej pamięci Plastiku. Był to niewątpliwie jeden z najbarwniejszych krakowskich okresów, udekorowany przy okazji... groszami. Zaczęło się od najmniejszych nominałów. Po grubszych imprezach, oczywiście, zdarzały się większe monety. Zaczęłam uważać je za znaki - niekiedy bardzo słusznie, znalezienie 50 groszy okazało się w perspektywie nocy (i poranka) bardzo owocne. Groszy przybywało, nominały rosły, funkcjonalność znakowa była dyskusyjna, niewątpliwie jednak sam fakt zawsze budził we mnie radosne skoki endorfiny.

Po zmianie pracy na hostel (a zmiana ta poniekąd wiązała się ze wspomnianymi 50 groszami) zmieniła się również skala znajdowanych przedmiotów. Pewnego dnia znalazłam w jednym z opuszconych właśnie pokoi opaskę do włosów, idealnie pasującą do mojego ówczesnego uwielbienia dla czerwieni, oraz prawie pełny flakon Pure Poison Diora, idealnie pasujący do mojego ówczesnego uwielbienia dla perfum Diora. Oczywiście, znajdowaly się również i grosze, a nawet euro-centy - raz dozbierałam się w sumie 28 euro w bilonie. Jednak najciekawsze było znalezienie przeze mnie po drodze do pracy 20 pensów, dokładnie w momencie, gdy rozważałam ponowne ubieganie się o Erasmusa do Londynu.

Przygoda ze znajdowaniem groszy trwała nadal. W tak zwanym międzyczasie znajoma uświadomiła mi, że powinno się podnosić tylko te, które leżą orzełkiem do góry, albowiem te z reszką przynoszą pecha i lepiej omijać je szerokim łukiem. Częstotliwość znajdowania groszy miała tendencje sinusoidalne, bywało i tak, że długo, długo nic.

Aż nagle nadszedł Londyn, który z marszu powitał mnie gradem zbyt szczęśliwych zbiegów okoliczności, okazji, możliwości, oraz nieprzyzwoitą ilością pensów leżących na ulicach i w okolicach samoobsługowych kas Tesco i Bootsa. Podczas jednego z pierwszych tygodni znalazłam nawet na chodniku w pobliżu Spitalfields banknot 5-funtowy! Wiedziałam, że jestem w domu. Co więcej, do monet (i okazjonalnych banknotów) zaczęły dołączać inne przedmioty, na przykład piny - mam całkiem uroczą kolekcję pinów znalezionych zupełnie przypadkiem. Raz w toalecie w pracy znalazłam przy umywalce wielki pierścień z zielonym kamieniem. Innym razem, całkiem niedawno, materiałowe serce.

Szczyt nadszedł kilka dni temu, kiedy to koło naszego kiosku znalazłam... plastikowy, różowy koszyk w gwiazdki (dla wtajemniczonych - z Superdrug'a). Koszyk po prostu stał opuszczony pod naszym szyldem. Nie zastanawiając się długo, spakowałam go do torba (albowiem Fred jest wszystkożerny i ku rozbawieniu moich kolegów pomieścił nawet koszyk na zakupy) i dziko uradowana pomaszerowałam do domu. Uznałam to za kolejny znak - w końcu przede mną przeprowadzka, i to w perspektywie niewiele ponad tygodnia. Co więcej, to mieszkanie z gruntu traktuję jako bezpieczną przystań. W głowie nieustannie urządzam mój pokój, przestawiając w nim meble, wirtualnie dokupując akcesoria, a jak dotąd żaden z moich pokoi nie mógł się obejść bez różowego i turkusowego plastiku z Ikei. Koszyk wprawdzie nie pochodzi z Ikei, ale jest w tym samym różowym kolorze. Z obecnego pokoju zamierzam podstepnie podprowadzić turkusowy kosz na śmieci. Na wyprzedaży w WHSmith'sie wypatrzyłam urocze różowe szufladki. Kupię sobie ikeową komodę, o której marzyłam odkąd pojawiła się w katalogu i wreszcie mnie na nią stać. Skompletuję świeczniki i plakaty na ściany. Będzie pięknie...

Jak mówią - szukajcie, a znajdziecie. Mówią też, żeby nie szukać, że samo przyjdzie. Jestem zdecydowanie za opcją samego przychodzenia, jednak bywają chwile, kiedy nie potrafię przestać szukać. Tak czy inaczej, może to ciągłe znajdowanie oznacza, że nie dotarłam jeszcze do końca drogi? Może na kolejnych odcinkach już leżą kolejne opuszcone koszyki, pierścionki i monety?

No comments:

Post a Comment