Thursday, February 19, 2009


Dobrze, zatem dzisiejsza dobranocka będzie zaiste bajkowa. Niejaki Książę już się tutaj pojawił, dzisiaj wcieli się w dwie nowe role.

Otóż, jak wiadomo podejrzewam powszechnie (albo można się łatwo domyślić z tzw. pozorów, które w tym przypadku nie mylą), mam tzw. thing for earrings. Jeśli posiadam jakieś stylowe trade marki, to zaraz obok moich srebrnych Converse'ów z diamencikami (za którymi tęsknie prawie tak samo, jak za moją kotką) są to niewątpliwie kolczyki. Nie wiem, ile par posiadam, gdyż nigdy się nie brałam za liczenie. Nie chcę też myśleć, ile par zostało zdekompletowanych w dramatycznych okolicznościach, takich jak zagubienie w pościeli, zaczepienie w szalik czy nawet spłukanie w toalecie (sic!). Od dawna też lubiłam, gdy moje kolczyki miały wymiar symboliczny. Dlatego namiętnie nosiłam w uszach teatralne maski, panów mówiących "LOVE", aż nadszedł czas Punktu i mogłam popuścić wodze symbolicznej fantazji.

Zaczęło się niewinnie, od upodobania do czerwieni i emo-ikonografii, dzięki której stałam się cherry blossom girl (aka cherry vodka girl przy okazji). Następnie nadszedł czas kości do gry, w różnych wersjach kolorystycznych, tak ot, po prostu, w ramach wiary w przypadek. To wszystko było tylko preludium dla szachów. Moje szachy są już chyba legendarne (i zapewniają mi na wejściu uwielbienie każdego geeka) i, dla przypomnienia, jest to biały goniec i czarna wieża.

Otóż symbolika tejże pary jest dwojaka, albowiem jestem Bliźniakiem i rzadko co w moim życiu jest jednowymiarowe. Interpretacja pierwsza jest łatwym nawiązaniem do wspomnianego Księcia z Bajki i można ją swobodnie powiązać z "i było im zielono" - rozchodzi się tu o moje zamknięcie w wieży (niczym, nie przymierzając, Fiona) i czekanie na wyżej wspomnianego Księcia. Goniec jest biały, ponieważ, oczywiście, jedynym środkiem komunikacji, jakim Książę ma prawo się poruszać, jest biały koń (cóżby innego?). A wieża jest, oczywiście, zbyt mocno skomplikowana, by ją dekonstruować tej nocy. I to by było na tyle w kwestii interpretacji numer jeden.

Interpretacja numer dwa natomiast jest cokolwiek odwrotna. Otóż według niej to ja jestem tym gońcem, który obiera sobie za cel niemożliwe do podbicia wieże. Bo ja zwyczajnie nie lubię, jak jest za łatwo, za miło i za przyjemnie. Nie znoszę oczu spaniela wpatrzonych we mnie jak w święty obrazek (bo "ja nie jestem żadną świątynią..."), nie znoszę ciągłego "wow" i "awesome", gdyż nie uważam się za "wow" i "awesome" (vide epizod Madzia, Mark i Lacan). A poza tym, jak już wiemy, potrzebuję króliczka, którego się nie da dogonić, z powodów nie tylko Lacanowskich, ale i życiowych, na które przyjdzie zapewne pora jadnej z mających nadejść nocy.

I tak oto dzisiaj do kolekcji dołączyła przeurocza para: pikselowa Księżniczka, której miejscem od dzisiaj jest moje lewe ucho, oraz pikselowy Rycerz, który rozgościł się w prawym. Oboje są przecudowni i zakochałam się w nich bez pamięci od pierwszego wejrzenia, więc nie zawahałam się ani chwili przed wydaniem na nich 27 funtów. W końcu nie przygarnęłam żadnej pary kolczyków od przyjazdu tutaj! Piksele są francuskie i dizajnerskie (oczywiście), i zostały nabyte w Angel, mojej drugiej po Covent Garden ulubionej dzielnicy odwiedzanej regularnie podczas dni wolnych od pracy, w małym butiku przy Upper Street. Będą się godnie prezentować podczas poniedziałkowego Shockwaves Album Chart Show.

No comments:

Post a Comment