Thursday, February 18, 2010

Manifestowo po raz kolejny. Jak juz mnie wyzywali od feministek najgorszej masci, to niech bedzie po calosci, a jak, co sie bede oszczedzac. Szumnie zwane boobsy maleja z dnia na dzien, moge wrocic do bezstanikowania i rytualnie spalic te dwa, co nabylam w ramach dziewczynskiego zrywu, bo fajnie miec takie ladne koronki tudziez panterki (szuflada sie nie moze napatrzyc) - i spaleniem niniejszym podtrzymac oslawiony mit, ktory tak sie ma do rzeczywistosci jak moj drugofalowy feminizm. 

Tak czy inaczej w ramach kultywowania nie bycia dziewczynska dziewczyna (girly girl zdecydowanie brzmi lepiej) postanowilam (nie po ra zpierwszy zreszta, aczkolwiek w innym kontekscie), ze pierdole, nie robie. Nie bede sie bawic w gierki. Nigdy nie chcialam i nie zamierzalam i staralam sie wystrzegac, jak ognia i wychodzilo mi to dobrze bardzo - do czasu. Zawsze pojawial sie ten element taktyczny, klasyczne szachy: moj ruch - twoj ruch, jak trzeba ruch przemyslec, to trzeba, jak trzeba poczekac na odpowiedz, to trzeba. I niewazne, ze do usranej smierci, ale konwenans jest, dziewczynie nie wypada, bo pomysla, ze latwa, ze sie stara, ze jej zalezy etc... 

I tu sie pojawia sedno sprawy. Przepraszam bardzo, a to tak bardzo zle, ze zalezy? Jak zalezy, to trzeba uciekac za siodma gore i osma rzeke, bo ojejku jejku, co to bedzie? No jak to, co bedzie? Dobrze bedzie, bo jak sie stara i jej zalezy, to znaczy, ze nie pusci kantem po tygodniu, nie znudzi sie, nie zacznie stroic fochow, nie zdradzi z najlepszym kumplem na imprezie i cokolwiek innego zrobic by mogla. I bunt we mnie rosnie z kazdym dniem bardziej. Bo serio mam dosc nawet swojego dystyngowanego wywracania oczami na dzwiek 'my ex-girlfriend' (choc musze przyznac, ze owo wywracanie wprowadzilo niejaki koloryt do calej sytuacji). 'Chips's ex-girlfriend', tak sie zlozylo, najpierw sprowadzila Chipsa do Londonu (to akurat ma laska na plus), wziela sie i uwinela w romantycznym gniazdku gdzies na zadupiu aka zone 3, po czym wziela i zdradzila z nowym szefem i zostawila jakos przedswiatecznie. I oto jestem, walcze co tydzien z duchem, ktory niestety jest egzorcyzmoodporny. I nie kumam, jakim cudem ona caly czas powraca, ze swoja zdrada i mocno srednim prezentem swiatecznym, a ja jestem na wyciagniecie reki, gotowa na kolejne ryzyko, bo z powodow wielu uwazam, ze warto, i rwe naprzod niczym Central Line w godzinach szczytu, ale przez 'signal failure' wciaz laduje na bocznym torze. 

I nie bede sluchac, ze tu trzeba byc 'aloof, unavailable ice queen'. Bo jak tak, to ja sie z tego biznesu wypisuje. Ja musze po swojemu i bede uparcie po swojemu praktykowac do skutku, bo nie wierze, moze i naiwnie, ze oni wszyscy, co do jednego, maja rownie irracjonalnie poprzewracane w glowie. I nie chce mi sie bawic w kotka i myszke i odpowiadac na bardzo codzienny sms z tygodniowym opoznieniem. Jak chce miec odpowiedz teraz, zaraz, to serio wole zadzwonic i miec sprawe jasna. I w dupie mam, ze moze odkrywam sie za bardzo. Bo serio, co jest tak bardzo zlego w szczerym zauroczeniu z perspektywa rozwoju? Aby na pewno zakochanie jest gorsze od zdrady?

I wiem, ze sama twierdzilam zawsze, ze 'it's either there or it's not there' i jakby w tym przypadku nie bylo 'there', to bym olala i poszla dalej. Ale 'it is there', co coraz bardziej irytujaco jest oczywiste rowniez dla tak zwanych osob trzecich, ktore nie maja oporow wyrazic swojego pogladu na sprawe, wiec przynajmniej wiem, ze nie mamy do czynienia z klasycznym 'it's all in my head'. I wiem, ze nie jestem idealna, nigdy nie bylam i nigdy nie bede (vide malejace boobsy, rozmiar raczej zenujacy, tudziez nieistniejacy). Ale w pewnym momencie, po ilus tam probach, fiaskach i idealach siegajacych bruku zaczynam kalkulowac i nie szukam tego idealnego Ksiecia z Bajki. Szukam Ksiecia z Potencjalem. Nie wpadam od pierwszej sekundy. Wrecz przeciwnie, ide wbrew swoim marzycielskim preferencjom, dajac szanse etc. Tak bylo tym razem. Najpierw probowalam sie opedzic, ale zmieklam, otworzylam drzwi Chipsowi, bo stwierdzilam, ze zasluguje na takiego typowego, gentelmanskiego, grzecznego i szarmanckiego typa (ktory, oczywiscie, w ramach 'cicha woda brzegi rwie', donosi mi systematycznie o narkotykowych ekscesach i tym podobne - klasyk, bad by musi byc, chocby undercover). Wiec co jest nie tak z mojej strony?

I nie moge sie oprzec wrazeniu, ze to wszystko przychodzi z czasem, ktory umyka. Zegar jak tykal, tak tyka, lat nie mam juz -nastu, on tez sie zbliza do kolejnego magicznego progu. I zwyczajnie w swiecie jak chwytam za telefon, bo nie chce mi sie czekac na odpowiedz na sms, to chwytam dlatego, ze po pierwsze - szkoda mi czasu na bezproduktywne czekanie, moglabym go spedzic ciekawiej, a po drugie - zycie jest za krotkie, by biernie siedziec i czekac na to, co wydarzy sie jutro, gdy mogloby wydarzyc sie dzisiaj. Jutra moze rownie dobrze nie byc. Nie ma sensu marnowac tych swietnych chwil, ktore moglyby sie nigdy nie wydarzyc. I dlatego I'll fight for this love. Ale poczekam do jutra. 

Monday, February 8, 2010

Jestem obecnie na etapie: zasnac i obudzic sie za kilka miesiecy. I niby nie byloby w tym nic nowego, miewam takie stany regularnie, jednakowoz obecnie wizja, ktora sobie wymarzam po przebudzeniu prezentuje sie nastepujaco: Chips sie okresla, znajdujemy mu porzadna prace, ja dostaje awans i laduje w innej, wiekszej i bardziej prestizowej lokalizacji, sie szkole, mieszkamy razem (!) w jego niebieskim pokoju, z kibelkiem z ta zawieszka do papieru zmontowana ze starego kurka, w ktorej sie zakochalam, z jego adapterem i winylami z Davisem - Milesem, kolekcja Polanskiego, Malle'a, Godarda i amerykanskiej klasyki, plaszczem Burberry i kapciami od Prady. Przeraza mnie to nieco, a i owszem, ze cos jakby nie wiem, zegar biologiczny tykal? Ze byloby fajnie miec ladne mieszkanie, a nie urocza, acz szwankujaca z powodow wielu pelna chate z czterema chlopcami. Podwojne lozko pelne, a nie do polowy puste. I brak obaw w kwestii samotnego wracania do domu w srodku nocy przez polowe miasta. 

To wszystko sprowadza sie poniekad do ogolnoswiatowego kryzysu 14 lutego, ktory to dzien, jak bardzo chcielibysmy ignorowac, pakuje nam sie na twarz tak, ze bardziej sie nie da. I moge sobie powtarzac nie wiem, ile razy, ze pierdole, mam w dupie male miasteczka i male amerykanskie swieta, ale sie nie da tak do konca, bo pierdolic, to ja sobie moge, ale mojej marzycielskiej naiwnosci nie nie wyzbede, a z moja miloscia do kartek, zwlaszcza Edwarda Monktona, nie da sie, no serio sie nie da nie myslec ani troche o tym, zeby takowa dostac. Zwlaszcza, ze znowu znalazlam idealna:

I nie chce zapeszac, ale cos nam przyspieszylo ostatnio, a pieprzony 14ty sie zbliza, wiec nie wiem, no nie wiem, staram sie nie myslec, i nawet w wiekszej ilosci czasu mi wychodzi, ale czasami nie umiem.

To pewnie tez dlatego, ze jednak jestem dziewczyna jakby nie bylo. A ostatnio mialam z tym pewne problemy, gdyz poniewaz musialam sie oflagowac jako feministka - tak sie potoczyla rozmowa, ktorej poczatek niczym nie zapowiadal 'deep & meaningful' zakretu. Oflagowalam sie swoim klasycznym 'of course I am a feminist!', co, o dziwo, po raz kolejny spotkalo sie ze zdziwieniem (a co, nie mam tego na czole? seriously?) i typowa reakcja z gatunku niezorientowanych, atakujaca mnie, ze 'I hate men'. To co, to albo mam byc legalna blondynka, albo butch power lesbian? I w ogole jak mozna mnie zarzucic, ze I hate men?? Mieszkam z czterema, spalam z ... no, wystarczajaca liczba, ktora jest jednak wciaz niewystarczajaca, pije piwo jak facet i zazwyczaj w ich towarzystwie, przy standardowych proporcjach 1:3, w pracy jestem w trakcie obejmowania dzialu meskiego, z naciskiem na meskie krawiectwo, a konwersacja toczyla sie po kilku kuflach w pubie w towarzystwie Chipsa, jego przyjaciela i meczu Real vs Arsenal czy inny Manchester. I jak w takich warunkach mozna mowic o mojej nienawisci do mezczyzn? Wrecz przeciwnie, ja ich kocham az za bardzo, ale w sposob specyficznie feministyczny (w ramach mojej post-definicji) - a mianowicie kocham ich mniej wiecej tak, jak Carrie kocha buty od Manolo. Wiadomo, ze nie potrzebuje kolejnej pary i bez niej swiat nie bedzie niekompletny, jednakze z nia ma o wiele ciekawszy potencjal.

No, to dobranoc i slodkich snow.

Thursday, February 4, 2010

Dzisiaj o zmarnowanych talentach. No, moze nie do konca zmarnowanych, jak sie niedawno okazalo, ale jednak. Mam wrazenie, ze juz o tym pisalam poniekad na poczatku tego bloga, ale chyba z innym zacieciem. Chyba wtedy sednem sprawy bylo dowiesc, ze porzucilam talenty, co by po Lacanowsku miec w sobie ten brak, by sie nie wypalic za wczesnie. Pominmy fakt, ze czuje, ze tego braku de facto nie ma, bo wszystkiego sprobowalam (z talentow polki) i wlasnie dlatego czuje, ze jestem juz wypalona i generalnie nie ma sensu, bo nie mam zadnej pewnosci co do tego, co dalej, podczas gdy te talenty jakos wyznaczaly droge. Ale nie o tym mialo byc.

Mialo byc o nich samych. I o tym, jak magicznie ostatnio kilka z nich wyszlo na swiatlo dzienne i dowiodlo mi, ze nie jest ze mna tak najgorzej, ze jednak cos potrafie, a to, ze sie zajmuje tym, czym sie zajmuje - coz, o oczy otwierajacym przezyciu bedzie jakos pozniej, moze nawet dzisiaj, jak mi sie slowotok nie skonczy. No i to tez jest talent, niewatpliwie.

Zaczne moze od fotografii. Bo to ten telant, w ktory wierze najmniej, gdyz zawsze pojawia sie jakos na boku, jakos niekoniecznie na serio, zazwyczaj popchniety dokonaniami znajomych i checia dowiedzenia innym, ale przede wszystkim sobie, ze ja tez potrafie. I tak sie bawie od dawna, zmieniam sprzety, ale zeby to nie brzmialo zbyt profesjonalnie, bo najpierw byla Praktica, teraz jest Nikon, ale nie taki, jak mial byc, bo na nowego i docelowego mnie chwilowo nie stac (vide chwilowe problemy zarobkowe, ktore mam nadzieje przejda). Tak czy inaczej jak mnie najdzie, to sie wybieram na spacery w lokalizacje przerozne i pstrykam na  czarno-bialo zazwyczaj (musialam zrobic wyjatek dla Barcelony, bo sie nie dalo tych kolorow nie uwzglednic, potem nikt mi nie wierzyl, ze nie photoshopowalam ani troche, bo nie uznaje). Zazwyczaj wrzucam to po prostu do jednego wora, nawet bez wstepnej selekcji, tylko co by mama mogla od razu zobaczyc, co tez dziecko stworzylo ostatnio. Jednak ostatnio rzutem na tasme sie wzielam i zglosilam, without a hope or agenda, albowiem konkurencja niewatpliwie duza, do pana Neverending Story, ostatnio zajmujacego sie edycja Urban Travel-Blog. No i oto jestem, Madzia i jej tworczosc radosna.

W mniej-wiecej tym samym czasie inna znajoma dusza szukala aktorki do video. I tak mnie naszlo, jak poprzednio, without hope and agedna, albowiem konkurencja zapewne jeszcze wieksza, a ja sie zastalam w aktorstwie nieprzyzwoicie, come on, kiedy ostatnio stalam na scenie? Wiec mialam odruch 'uciekac, uciekac', bo balam sie totalnej kompromitacji z gatunku 'o matko, wyskoczyla jak Filip z konopi i pcha sie tam, gdzie nie powinna'. Ale poszlam, stawilam czola i na koniec nasluchalam sie slow takich, ze Gdyby nie ciemność, co mi twarz maskuje, Widziałbyś na niej rozlany rumieniec. I na razie pozostane przy tym, bo nie chce zapeszac, rezultat bedzie, aczkolwiek jeszcze nie do konca wiem, jaki. Ale te slowa dodaly mi skrzydel nieopisanych. 

Moim innym talentem jest pakowanie sie w sytuacje beznadziejne, ale moze nie bede psula atmosfery, bo po co. Zostawie to na kiedy indziej. Podobnie jak manifest feministyczny, wydanie n-te, poprawione, bo zabawne to bedzie, zwlaszcza w swietle ostatnich wydarzen, kiedy ten manifest jakos musial zostac wygloszony, aczkolwiek nieintencjonalnie. 

Moze dorzuce kiedys jeszcze opcje marzen sennych, zwlaszcza tych, ktore pojawiaja sie w stanie utraty przytomnosci, a ten stan, o dziwo, pojawia sie w moim zyciorysie ostatnio niepokojaco czesto. Za pierwszym razem byl umotywowany zbyt duza iloscia Navajas Rioja. Czym byl spowodowany dzis, kiedy to ambitnie ogladalam material wizualny do magisterki opatulona kolderka w lozku? Nie mam pojecia. Ale sen, ktory nastapil potem, nie powiem, dal do myslenia i spowodowal, ze zaluje, ze wczoraj wieczorem zostalam w domu.