Tuesday, March 24, 2009

To się fachowo nazywa kryzys twórczy. Zero dobranocek. Zero ciekawostek (w znaczeniu: informacji tudzież wynurzeń ciekawych do przekazania). Zero weny. Nie jestem do końca przekonana, czy w momencie, kiedy to piszę wena jest, ale nieważne, piszemy, bo wypada.

Otóż dzieje się, a i owszem, aczkolwiek dzieje się jakoś niekoniecznie zidentyfikowanie. W pracy niby coś się ruszyło, interviews się pojawiają, albo chociaż widoki na nie, ale nie ma żadnego breakthrough jak na razie. W tak zwanym szumnie życiu emocjonalno-uczuciowym jak było, tak jest, czyli groch z kapustą. W życiu naukowo-intelektualnym kryzys jak był, tak jest. Jedynie w życiu mieszkaniowym jest bosko i cudownie, utwierdzam się w przekonaniu, że to mieszkanie to najlepsze, co mnie spotkało w ciągu ostatnich miesięcy i to bynajmniej nie dlatego, że mój fiński współlokator zaczął paradować przede mną w bokserkach (SAMYCH bokserkach dla ścisłości, tuż po wyjściu spod prysznica żeby było ciekawiej).

I po tym akapicie nastąpiło zawieszenie. Które trwa. Czekam na feedback z job interview z babką, która była absolutnie niemożliwa do rozgryzienia. Nie mam bladego pojęcia, co o mnie myśli. Mam do napisania social autobiography, do której nie mogę się zabrać, oraz recenzję Wrestlera, do której nie mogę się zabrać jeszcze bardziej. Wkroczyłam w okres, w którym pracowo jest mi właściwie wszystko jedno, co nie jest dobre, chcę, żeby mi zależało. Mam do napisnaia dwa maile, do których nie mogę się zabrać. Już nie mówię o magisterce, która chwilowo wydaje mi się absolutnie abstrakcyjnym zadaniem - kryzys z gatunku nie mogę pisać w momencie, gdy nie jestem przekonana, że to, co mam do powiedzenia jest jakkolwiek odkrywcze. Stuck in the moment.

Może powinnam wrócić do dobranocek...? Obiecuję. Od dziś. A na razie wrócę do domu, przearanżuję pokój (do którego w ramach oszczędności jeszcze nie kupiłam komody, ale dzisiaj znalazłam uroczy różowy klosz), zacznę pisać, a na koniec obejrzę jakiś dobry film, może tym razem nie francuski - albowiem miałam my own private French movie festival. Mam ochotę na Azję, ale to oznacza spending, a miałam już nie wydawać. Bo mam ochotę na "Lust, caution" i "Pusty dom". I znowu się skończy, że będę chciała to obejrzeć z fińskim współlokatorem, ktory oczywiście stwierdzi, że nie, bo jest zajęty, po czym jak mnie nie będzie w pobliżu podbierze te filmy z mojej kolekcji, obejrzy sam i odłoży udając, że tego nie zrobił, tak jak to miało miejsce w przypadku "Tony'ego Takitaniego". Bez sensu.

Saturday, March 14, 2009

Się nazbierało się. No to teraz pozbieram do kupy i złożę w jako-taka dobranockę, pisaną w nastroju, jak to się ładnie mawia, minorowym, albowiem cały plan wieczorny wziął się był spartaczył, a to za sprawą imprezy, na której chcę bardzo być z powodu mojego fińskiego współlokatora i jego znajomych, a na którą nie chcę iść sama, a tym bardziej nie chcę iść jako doczepka do niego, bo... o tym szerzej za chwilę. Miałam iść z Bliźniakiem, który najpierw niekoniecznie, potem nagle, że hej ho i do przodu, a w ostatniej chwili, że jednak nie, sorry bardzo, ale samolot do Szwecji rano, boyfriend spóźniony z Francji, obaj nie spakowani, a muszą wstać o jakiejś nieprzyzwoitej porze... Moje australijskie sistas gdzieś przepadły bez wieści, a skoro już się odstawiłam nieprzyzwoicie, to można by to wykorzystać. W ostateczności zostaje doczepienie się do mojej australijskiej współlokatorki, która nieopodal świętuje urodziny swojego boyfrienda i zapraszała. Nienawidzę się doczepiać.

No to będzie niechronologicznie. Zacznę od tego doczepiania. Albowiem zdarzyło się, że w środę chciałam iść na jeden koncert, nie było z kim, no i w domu się wzięło i okazało, że mój fiński współlokator się wybiera, więc ja od razu, czy mogę się doczepić, on, że jasne. Problem polega na tym, że ja się tu wciąż czuję jak nowa, bo najpierw brak kasy na socjalizowanie się, potem brak czasu, potem mieszkanie, w którym nikogo, z kim by można, a jak praca, to praca, no i generalnie to grono ludzi, do których się można doczepiać wciąż nie jest wystarczająco imponujące, zwłaszcza, że tzw. mężczyźni podrożni, jak wiadomo, nie uznają konwencjonalnych znajomości (jaki piękny eufemizm...). No i wciąż czuję się jak nowa w mieście, wciąż mam mnóstwo nieodkrytych miejsc, więc lgnę do każdej okazji, by wyjść i poznawać wszystko, co nowe. A taki mój fiński współlokator mieszka tutaj od lat, wszystko i wszystkich zna od podszewki i czuję się przy nim jak nastolatka, którą rodzice ledwo co wypuścili z domu. Więc jak się do niego doczepiam, to kończy się tak, że on zna wszystkich, ja nikogo, zazwyczaj kogoś nowego poznaję, więc odciążam jego w jego obowiązku zajmowania się mną (bo czuję, że stwarzam taki obowiązak, skoro się doczepiłam, oczywiście znając mnie możliwe, że wyolbrzymiam sprawę 5 razy za bardzo). I jeszcze ten fakt, że on ma za sobą mnóstwo dziwnych sytuacji londyńskich, których ma dość, a ja ledwo je poznałam (i też już mam dość, ale nieważne), mimo to mamy dokładnie takie samo spojrzenie na związki etc. I bywają momenty, kiedy on wchodzi na temat, że nie chce skończyć jak większość ludzi tutaj, że trzydziestka stukneła, ale przez ciągłe imprezy i pakowanie się w sytuacje z gatunku "you're not cool enough for me", co jest chyba nadrzędnym londyńskim problemem, są wciąż sami i nic nie zapowiada zmiany stanu rzeczy. Że on czuje tę zbliżającą się trzydziestkę i wciąż pakuje się w sytuacje popieprzone, a lat ma 27 i jak rzuca to swoje "and what are you? 25 or something?" to to "25" w jego ustach brzmi jak "15" i czuję się jak totalnie mała, bezbronna, niedoświadczona i niewinna dziewczynka, która ledwo co weszła w świat dorosłych i potrzebuje, by ją prowadzić za rączkę. A dla mnie to zbliżające się 25 jest wprost przeciwne, czuję, że mam to 25, moje życie stoi w miejscu, jestem sama nie dlatego, że się pakuje w sytuacje popieprzone, tylko dlatego, że się pakuję w sytuacje beznadziejne i też nic nie zapowiada zmiany stanu rzeczy, więc koniec końców 25, zero zmian, martwy punkt i panika, że trzeba zacząć używać kremu pod oczy.

Inna sprawa jest taka, że przecież ja zawsze chciałam się poczuć jak mała dziewczynka, którą ktoś prowadzi za rączkę, by nie musieć być zawsze tą big strong girl, co to sobie sama przywiezie i zmontuje komodę z Ikei (co jeszcze nie nastąpiło, ale nastąpi niebawem, najprawdopodobniej jutro rano). Więc powinnam się cieszyć, że mam pod ręką takiego dużego i silnego chłopca, co to się co chwilę pyta am I alright i faktycznie czuję, że się troszczy w jakiś dziwny i nie do końca zidentyfikowany sposób. I oczywiście sytuacja oksymoroniczna, ponieważ tego wieczora, kiedy się doczepiłam, pod koniec nastąpił moment pt. "let me buy you a drink" i na pytanie, co chcę, odpowiedziałam "Guiness". I się okazało, że jestem pierwszą dziewczyną, którą on zna, która pije Guinessa. Dokładnie czwartego. I co chwilę wysłuchuję, jak on narzeka na wszystkie jego ex, że dziewczyny nie potrafią docenić, jak facet się chce zaangażować i dać od siebie jak najwięcej, że one tego nie chcą, że chcą się tylko zabawić i jak się robi zbyt poważnie, to uciekają. W tych momentach krzyczą we mnie dwie sprawy. Pierwsza, to, że I'm a girl too!! I mogę dokładnie to samo powiedzieć o wszystkich facetach tego świata, że ważne dla nich jest tylko zaliczenie, zabawienie się, a jak przychodzi do zbudowania nieco bardziej stabilnej relacji, nawet nie mówię już o związku, bo na to przestałam liczyć dawno temu, ale zwykłej znajomości pod tytułem pójdźmy razem na drinka, nie koniecznie kończąc go w łóżku tylko dlatego, że jesteśmy odrębnej płci, to uciekają, nie odbierają telefonów i generalnie bez sensu. To by był pierwszy krzyk. Drugi zwyczajnie drze się w niebogłosy, że właśnie gadasz z taką, która dokładnie na to czeka i znaleźć nie może!! Także bez sensu generalnie rzecz biorąc. Właśnie siedzimy w swoich pokojach, gadając do siebie przez ściany o tej imprezie, że mnie Bliźniak wystawił w momencie, kiedy właśnie się odstawiłam i włożyłam czerwone szpilki, a on, że jest zmęczony i niewyspany i nawet usnął w fotelu w living roomie.

Żeby zakończyć jakoś optymistycznie, chciałam napisać jeszcze w środę, że potwierdzone - nie umiem się zgubić w Londynie, więc miasto uznaję za ostatecznie oswojone. Pojechałam na Carnaby Street posiedzieć w Sacred i poużywać nieco niekradzionego Internetu i gdy się nasiedziałam, postanowiłam przemierzyć uliczki Soho, zgubić się i zobaczyć, czy trafię na Covent Garden. Trafiłam bez problemu niemal prostą drogą. Nota bene wciąż czekam na wieści z Urban Outfitters. Przypomniałam się delikatnie mailem, że jestem wciąż very much interested and available. Chociaż jakoś wkroczyłam w stan zawieszenia, w którym jest mi chwilowo wszystko jedno - to chyba naturalne po ataku paniki, że o matko pomocy wali się, zostanę bez pracy i generalnie mam znowu doła, znów pragnę śmierci.

Jeszcze na samiusieński koniec - koniec faktyczny mojej rudości. Wzięłam i się (po raz pierwszy samodzielnie) przefarbowałam na swoje. Bo ja rozumiem, że postmoderna, że płynna tożsamość, ale moja jest już na tyle niestabilna, że chciałabym, żeby chociaż kolor moich włosów, w miarę możliwości naturalny, był chociaż jednym stałym elementem. I tak się też stało. Byłam ruda niecałe dwa tygodnie. Teraz jestem z powrotem sobą.

Tuesday, March 10, 2009

Tak mnie ostatnio naszło, że możliwe, że rozgryzłam mój króliczy problem (króliczy = gonienie etc., tak dla ścisłości, albowiem mnie samej króliczenie kojarzy się conajmniej dwuznacznie). Otóż wiadomo, ambicjonalnie i wszelako inszej czuję potrzebę gonienia, nie doganiania itp i mam wciąż poczucie, że to, co mi się udało dogonić, to nie to, co faktycznie chciałam złapać. Wytłumaczenie jest chyba jedno: aktorstwo.

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce moim celem nadrzędnym było aktorstwo. Zaczęło się jak miałam lat bodajże siedem, jak nie mniej. Nie pamiętam, ile miałam lat jak poznałam niejakiego Sylwestra Woronieckiego, aktora ze szczecińskiego Teatru Polskiego (i nie tylko zresztą), który w Pałacu Młodzieży prowadził warsztaty podczas zimowych półkolonii. Zaczęło się od warsztatów, podczas których zwerbował kilkoro z nas do nagrywania słuchowisk radiowych. Po słuchowiskach i pierwszych konkursach recytatorskich przyszła pora zmian, przeniosłam się Justify Fullpod skrzydła Danuty Chudzianki w okolicach bodajże 4 klasy podstawówki, a może 6...? O matko, nie pamiętam. Tak czy inaczej moje pierwsze partie pochodziły ze "Ślubów panieńskich", gdzie bywałam zazwyczaj Anielą. Zaczęła się telewizja etc. Po siedmiu latach (to musiała być jednak 4 klasa, jak nie 3) przeniosłam się do MOKu do Iwonki Mirońskiej Gargas, gdzie rozwinęłam się ku zdziwieniu wszystkich niesamowicie, przestawiając się na recytację i teatr słowa. "*** (Jesteś za blisko...)" Urszuli Kozioł na zawsze pozostanie "moim" tekstem. I tak, jak wstępując w szeregi grupy pani Chudzianki miałam już za cel obrana szkołę teatralną, tak przeniosłam się do Iwonki, żeby faktycznie zdobyć potrzebne umiejętności, bo wiedziałam, że ona jest najlepsza. Miałam mało czasu, bo dołączyłam do Proscenium w trzeciej klasie liceum, ale byłam zdeterminowana, szkoła teartalna, w dodatku wrocławska i żadna inna. I tak właśnie na około trzy miesiące przed egzaminami postanowiłam... zwyczajnie olać sprawę. Musiałam pomyśleć o alternatywie, gdyż każdy aspirujący aktor ma głowę na karku i wie, że trzeba mieć jakiegoś asa w rękawie. Zaczęłam poszukiwania i trafiłam na poznańskie filmoznawstwo (bo teatrologia mnie jakoś nigdy nie ciągnęła, zawsze teatr brał mnie z praktycznej, nie teoretycznej strony, w przeciwieństwie do filmu), które ówcześnie wydawało mi się spełnieniem marzeń - nie dość, że filologia polska (a ja, wiadomo, zawsze czytająca i pisząca za dużo), to jeszcze film (pisanie o filmie i do "Filmu" jako marzenie nadrzędne). I tak nagle, po w sumie około 10 latach starań, szkoleń i sukcesów zwyczajnie postanowiłam to wszystko zostawić i pójść w inną stronę.

Pic polega na tym, że od jakiegoś czasu nie chciałam studiować aktorstwa w Polsce. Bo wiedziałam, że do żadnej ze szkół się nie dostanę, z powodów wielu, chociażby takiego, że gdyby jurorzy mieli wybierać między mną a długonogą, niebieskooka blondynką o takich samych umiejętnościach, nie miałabym szans (albowiem to były czasy mojego noszenia rozmiaru 42). Dlatego jedną z wizyt w Londynie wykorzystałam na przejechanie się po moich wymarzonych szkołach: Central School of Speech and Drama i Guildhall School of Music & Drama . I teraz jestem tu (ludzi tłum, a myśli takie dziwne... ale to tak na marginesie), Guildhall mam może nie za rogiem, ale dostatecznie blisko i za każdym razem, jak rozmawiam z kimś o tym, że tak naprawdę, to moim pierwszym celem nadrzędnym było aktorstwo, wszyscy powtarzają jedno zdanie: "well it's never too late!" I tak właśnie myślę, że może to o to chodzi...?

I chyba będzie bez pointy tym razem.

Sunday, March 8, 2009

Wczesna dobranocka, gdyż uważam się dzisiaj za tzw. trupka i zapewne padnę, nie dokończywszy nawet "Dumy i uprzedzenia", która właśnie leci sobie na backgroundzie, albowiem mam okres Austenowski (jakby to była nowość) i tak sobie odświeżam. Poza tym dobranocki ostatnio były nieregularne z powodu nieregularności t'interwebu, który ma tendencję do zanikania dokładnie w połowie wysyłania zdania do Księcia z Samochodem. Powoduje to bardzo interesujące zaniki konwersacji, reanimowane przeze mnie godzinę później dzięki uprzejmości Apple Store'u (lub pracowego komputera pod nieobecność managementu).

W dzisiejszej dobranocce pragnę poruszyć mój problem znajdowania. Albowiem zaczynam go uważać za problem, w dodatku idiotyczny i irytujący. Zawsze wydawało mi się, że jak się znajdzie pieniążek, oznacza to szczęście. I co? I tak oto po dwukrotnym znalezieniu dwóch pensów znalazłam pensów dwadzieścia i pięć, podczas udawania się do domu z radosnych pląsów, których ten z Samochodem nie zaszczycił swoją obecnością (szczerze powiedziawszy byłabym bardziej zaskoczona gdyby było inaczej). Po obudzeniu się i doprowadzeniu do jako-takiego stanu używalności wyruszyłam w coporanny spacer do Liverpool Street Station (świetny sposób na trzymanie kondycji) i po raz kolejny pens po prostu leżał na mojej drodze! I chciałam tutaj wyrazić moją frustrację - za przeproszeniem, ale niech się wreszcie coś wydarzy! Bo to już się robi nudne. Moje życie powinno być w tym momencie mlekiem i miodem płynące jak policzyć te wszystkie pensy i funty, a coś jakoś odmiany losu jakiejś nie widać.

Co prowadzi do bardzo sympatycznej wzmianki o postępach w socjalizowaniu się z nowymi współlokatorami - dzisiaj spotkałam mojego hot Fińskiego współlokatora (tak, tego, co porankami przechadza się po mieszkaniu w bokserkach) w Tesco po drodze do domu, po czym go wyprzedziłam (napotykając przy okazji niejakiego Ruperta aka sobowtóra Josha Beecha, z którym miałam przyjemność spędzić trochę czasu pewnego wieczoru...), spotkaliśmy się ponownie w naszej kuchni, gdzie powymienialiśmy uwagi na temat związków w wielkim mieście. To, co się przewijało najczęściej, to problem nie traktowania drugiej strony poważnie lub niedoceniania jej starań i zaangażowania (co najzabawniejsze, oboje mamy podobny problem w odniesieniu do drugiej strony, co najmniej interesujące). Oczywiście, londyńska przypadłość polega na tym, że wszyscy w tym mieście niby szukają, ale to, co znajdują, nigdy nie jest dla nich dostatecznie dobre tudzież cool, więc bawią się dalej, po czym lądują a la Bridget in their thirties, still single and hopeless, a my tak nie chcemy. My już mamy dość budzenia się co impreza koło kolejnych przypadkowych zwłok, jesteśmy gotowi na zaangażowanie, tylko nie ma go gdzie ulokować, bo wiadomo... U mnie problem jest jasny: źli chłopcy i uciekające króliczki, wszystko, co za łatwo przychodzi jest zbyt małym wyzwaniem, dlatego czuję się chwilami strasznie z moim węgierskim wielbicielem, który, niestety, pochodzi z plemienia zwanego przeze mnie Spaniel - too good, too sweet, too perfect husband material... Ech... I tak źle, i tak niedobrze. Dajcie mi jakiegoś takiego pomiędzy spanielem a bad boy'em. Chociaż nie, wtedy oznaczałoby to kogoś normalnego, a tacy mnie nie interesują.

Jakby to powiedziała Miranda: I am so fucked up. Jakoś coś mi dobranocka uciekła w dziwny klimat. Taki... bezkonceptowy. Cóż, raz na jakiś czas należy mi wybaczyć.

Saturday, March 7, 2009

Czuję się jak taki pomniejszy hacker. Chociaż w oficjalnej terminologii pewnie zasługuję na miano co najwyżej lamera i to z zaznaczeniem, że tylko dlatego, że delikwent (tzn. ja) bardzo chce. A to za sprawą podkradania t'interwebu, który dzisiaj rano mi znika jak wściekły, a wczoraj rano w ogóle nie chciał się pojawić.

Rzeczy dzieją się. Standardowo. Otrzymałam wczoraj telefon z Urban Outfitters, który mi oznajmił, że dostałam tę pracę niejako w połowie, gdyż rozmowa była nie dość, że grupowa (w grupce 6 przesympatycznie indie postajlowanych międzynarodowych marzycieli), to jeszcze dotyczyła posady w dziale Menswear. I Alisson zadzwoniła wczoraj, że strasznie im się spodobałam podczas rozmowy, w ogoóle wszystko super, odpowiedzi super, background super, tyle tylko, że mnie widzą bardziej na Womanswear, więc "should anything come up in the next couple of weeks, hopefully, she'll give me a call" and she really meant it when she was saying "hopefully". Także wirtualnie sama za siebie trzymam kciuki, bo bardzo chcę pracować w Covent Garden. Może jak będę tam codziennie, to będzie mniej padać? Bo jak na razie w 80&% przypadków mojego pojawiania się tam podczas dni wolnych od pracy pada. Nawet jak cały dzień był piękny i słoneczny, w momencie, kiedy moje stopy opuszczają progi stacji metra - leje jak z cebra. No i mimo opcji zostania panią Assistant Manager jednak chyba wolałabym Covent Garden. Dla niego samego. I dla możliwości nie słuchania, że I don't wanna be all by myself anymore 10 razy dziennie w Westfield.

Mam problem z moimi włosami. Bycie ginger jest fajne (pomijając, że kolor się zmywa zbyt szybko i wczoraj zainwestowałam w Aussie Miracle i mam nadzieję, że zadziała), ale autentycznie czuję się nieswojo. Pomijając konieczność regularnego farbowania (i milczenie mojej stylistki, hm... będę musiała zadzwonić i się dowiedzieć, jakie są szanse na kolejne farbowanie), zwyczajnie moje włosy były od jakiegoś czasu moim statementem. Że są naturalne, że są moje, że cięcie owszem, ale kolor jest zawsze mój, jedyny, niepowtarzalny. Żrosły się z moją osobowością, są częścią mojej tożsamości i jak teraz patrzę na siebie w lustrze i widzę tę marchewę, czuję, że to nie do końca ja. Plus mam wciąż w sobie pozostałości tych barier, które we mnie zbudował mój ex (tak, to było ponad 5 lat temu...), między innymi poczucie, że farbowane włosy są be, bo właśnie to nie ja. I wiem, że to śmieszne i idiotyczne, ale mam cień obawy, że ktoś mnie może nie poznać pod tymi włosami, albo pomyśleć, że one są moje i to jestem ja, a nie znać mnie prawdziwej.. Takie lekko bezsensowne, zupełnie z sufitu wzięte akcje, które powodują, że jak się zbiorę do tego telefonu, to przy okazji poproszę Biankę o przefarbowanie mnie z rudego na moje.

Za moment wyruszę w nową codzienną wyprawę, przemierzając Hoxton Street krokiem marszowym. W uszach będzie mi brzmieć "iść, ciągle iść w stronę korniszona" (który dla mnie wciąż pozostaje bardziej tamponem). I będę się rozglądać bacznie, ponieważ wczoraj znalazłam 2 pensy 2 razy!! Co, oczywiście, uznaję za znak nie-wiadomo-czego (przepraszam, pierwsze oznaczały Urban Outfitters, drugie były ciemną nocą, więc nie wiem do końca) i po raz kolejny sobie powtarzam, że skoro dostałam wymarzone mieszkanie (i pokój, który domaga się organizacji coraz bardziej rozpaczliwie) i mam szanse na wymarzoną pracę, to coś musi za to zapłacić i wszyscy wiemy, co to jest... To tak w temacie tego z samochodem, co został zaproszony przeze mnie na dzisiejsze wieczorne radosne pląsy i nie omieszkał tego zignorować. Niby nie można mieć wszystkiego... A I want it all and I want it now.

Wednesday, March 4, 2009

Mały powrót do przeszłości w morzu nowości - a to za sprawą braku broadbandu w nowym mieszkaniu (to be sorted soon), co oznacza ni mniej ni więcej tylko klimat z czasów "całe życie na balkonie" - złapałam na dziko sieć o wdzięcznej nazwie "t'interweb" (wiem, nie tak wdzięcznej jak kobierzyński Zeus) i jak mi nie zniknie w ciągu najbliższych kilku minut, będę mogła nadać raport z niekoniecznie oblężonego miasta (chociaż jest to zapewne dyskusyjne, ktoś na pewno mógłby się dopatrzyć jakiegoś oblężenia).

Zatem nowości zaczęły się oficjalnie. Wczoraj rano dokonałam samodzielnie (with a little help from mr cab driver) jedenastej przeprowadzki w moim życiu. Scenariusz był, oczywiście, nieoczywisty, albowiem miałam sie przeprowadzić w niedzielę, jako, że pierwszy dzień nowego miesiąca etc. Ale w niedziele udałam się do ukochanego Old Blue Lasta na pożegnalne piwko z Adasiem, Józiem, Madzią zwnaną niegdyś Marksistką oraz jej Kowbojem. Podczas towarzyszenia Adasiowi na papierosie (i pogawędki z jak się okazało gitarzystą gwiazdy wieczoru - Future Islands) zaczepiły mnie moje 2 fryzjerki i tak oto dzisiejsze popołudnie spędziłam na konkretnych przygotowaniach do prezentacji Bianki, która mam nadzieję zapewni jej miejsce w teamie reprezentującym Hob na Wella Trend Vision Awards. Kolekcja nosi tytuł Virtual Life i prezentowałam dziewczynkę wychowaną na Tamagotchi, Stardoll i mangach, która jest tak pochłonięta wirtualną rzeczywistościa, że sama wygląda jak awatar (nie ma co, Bianca trafiła na modelkę idealną). Także nowością poprzedzającą nowe mieszkanie są nowe włosy - marchewa z akcentem różowym. Czuję się jak Ania z Zielonego Wzgórza zmiskowana z Czarodziejką z Księżyca. Z tą tylko różnicą, że nie planuję przefarbować się na zielono. Ewentualnie wrócę do naturalnego koloru, bo chwilami jakoś mi... nieswojo, zwłaszcza jak patrzę w lustro.

Tak czy inaczej wczoraj rano, po przeżyciach pt. spędziłam pół dnia w salonie fryzjerskim, a miałam się przeprowadzać i znowu mi nie wyszło rano stanęłam w obliczu spakowanej walizki wypełnionej ciuchami - i to by było na tyle. Cała reszta mojego świata (którego miało nie być tak dużo - oczywiście w zakresie sprowadzania go do dóbr materialnych) była w proszku, Książę z Samochodem nie nadjechał, żaden inny zapasowy również, więc wisiała nade mną wizja mej skromnej osoby teleportującej cały mój świat w łapkach, a że ślimakiem nie jestem, zwyczajnie w świecie wzięłam i się załamałam na chwilkę, rozpłakałam jak mała, bezsilna dziewczynka, po czym usłyszałam charakterystyczny dźwięk fejsbukowego czata i po pięciu minutach pocieszającej rozmowy z Księciem z Samochodem wzięłam się w garść i finalnie przeprowadziłam się w 15 minut. Przeprowadziłam - to brzmi dumnie, wrzuciłam dobra materialne do pokoju i pomaszerowałam do pracy, ciesząc się, że świat znowu zmierza w dobrym kierunku, jeśli przed sobą wciąż widzę "korniszona" aka "tampon".

Moja rozmowa poniedziałkowa owocuje, miałam mały stres wczoraj, że nie zadzwonili, ale zadzwonli dzisiaj, tyle, że ja nie mogłam się dzisiaj stawić o ich dogodnej porze, a że jechali później do Southampton, to przełożyliśmy wszystko na next week. Cudownie - ja nie mogę, więc się do mnie sostosują, bo rozumieją, że praca etc. Ech, jak ja to chcę dostać!! Jednakowoż jeśli nie wyjdzie, tfu tfu tfu przez lewe ramię i odpukać w niemalowane, podczas szykowania się do wyjścia z salonu (a rzecz się działa w ich akademii na Camden Lock) spojrzałam po raz trzeci na hot guy'a, który zasiadł na sofie w oczekiwaniu na ścięcie, on spojrzał na mnie i... tak! To był Hot Guy From All Saints!! Który, jak się okazało, został promowany na Assistant Managera stoiska All Saints w Selfridges i za kilka tygodni będzie się pozbywał ludzi, więc wziął mój numer jakbym sama nie była do tego czasu Assistant Manager. Jak to powiedział Książę z Samochodem - contacts... Hot Guy, żeby było jasne, jest oczywiście Hot & Gay, gdyż, jak wiadomo, moim hymnem powinno być "Taste In Men".

Zwieńczeniem dnia była przesympatyczna pogawędka przy czerwonym winie z moją współlokatorką. Muszę przyznać, zwłaszcza, gdy nadaję po polskiemu, że czuję się minimalnie niezręcznie w towarzystwie mojego współlokatora, gdyż ponieważ jest Finem, jest hot i nie jest gay - dla odmiany. I jeszcze się dowiedziałam, że wkrótce zostanę z nim sama w mieszkaniu na całe 3 tygodnie (Amy jedzie do Paryża i LA). Ale jak powiedział mój Bliźniak (którego boyfrienda poznam już jutro!!), you don't screw with the crew. Amen.

Tuesday, March 3, 2009

Nie spodziewałam się, że niektóre dzieci mogą się tak uzależnić od dobranocek!! :) Przepraszam za jednodniowy poślizg, usprawiedliwiony mam nadzieję koniecznością wyższą pod tytułem zalkoholizowanie się w wyborowym towarzystwie, przy dźwiękach dobrej muzyki, przy pomocy cidera o jakże uroczej nazwie Gaymers.

Otóż minął właśnie chyba najbardziej napięty grafikowo dzień w mojej karierze. Rozplanowany strategicznie do imentu, przy czym zakończony malutkim fiaskiem, ale wszystko się da nadrobić. Przede wszystkim w planie było pakowanie. Zdołałam wrzucić znakomitą większość ciuchów do wielkiej walizy, spakować insze inszości w mniejsze torby, zostawić na półkach książki, płyty, papiery i tzw. pierdoły (czyt. kosmetyki, biżuteria, niezidentyfikowane obiekty ewidentnie niezbędne do funkcjonowania i kolekcja poznajdowanych na ulicach pensów, do których w ciągu ostatnich kilku dni dołączyły kolejne monety o nominałach odpowiednio 5 i 2) i wybiec na kolejny job interview.

I tu punkt drugi - rzeczony interview, który poszedł, oczywiście, dobrze, gdyż ponieważ moje "płomienne uczucie" do Mra Shakeabout Managera od jakiegoś czasu siało w mej głowie myśl, że moja kariera niebezpiecznie zmierza w tę stronę nawet o tym nie wiedząc. Oczywiście nic nie jest przesądzone, mogą mnie nie wziąć, ale plus jest taki, że jak wezmą (a chcę bardzo, bo już czuję potrzebę zmiany, I got myself stuck in the moment and I can't get out of it), to wreszcie w moim cv pojawi się job title "Assistant Manager", z bardzo dużą szansą na szybki awans, ponieważ firma rozwija się idiotycznie szybko i oni sami twierdzą, że obecnie "gryzą więcej niż mogą przeżuć" (nie mam pojęcia jak ten idiom może elegancko brzmieć po polskiemu).

Z job interview poleciałam na drugi koniec miasta do salonu fryzjerskiego, albowiem alkoholizowanie się zaowocowało spotkaniem 2 fryzjerek, które szukały modelek do swoich pokazów tudzież konkursów, więc jak mnie znalazły aż podskoczyły z radości, tym bardziej, że moje dni wolne idealnie pasują im do terminarza. I tak oto od 17 do 22.30 siedziałam sobie wygodnie na fotelu, a fryzjerki ze zdobywającego nagrody teamu robiły na mojej głowie cuda (acz nie wianki). Efektem jest kolejne przełomowe ścięcie oraz - uwaga, uwaga - nowy kolor. Oficjalnie jestem ruda. Po małym szoku (żeby mnie pokolorować na pomarańczowo konieczne było ściągnięcie mojego naturalnego koloru, co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że przez 20 minut mojego życia byłam niemalże platynową blondynką) zaczynam się przekonywać i nie wiem, czy nie będę chciała tego koloru zostawić, może jedynie w nieco ciemniejszej wersji.

Punktem ostatnim miała być przeprowadzka, ale dotarłam w moje rejony koło północy, więc postanowiłam tylko wpaść po klucze i uporać się ze wszystkim rano. Zobaczymy, ile z tego wszystkiego się uda.

Niemniej jednak potwierdzenie zyskuje pogląd, iż każdy nowy rozdział w życiu kobiety zasługuje na nową fryzurę. Jeśli faktycznie za nowym mieszkaniem i włosami pójdzie nowa praca, mogę sobie odpuścić Księcia z Samochodem (lub bez), bo z góry wiadomo, że nie ma opcji - moje życie nie działa w ten sposób. Prawdopodobnie nie wiedziałabym, co mam zrobić z takim nadmiarem radości, więc moja podświadomość po raz kolejny ubezpieczyła mnie na tę okoliczność noworocznym wyskokiem.

Tym oto akcyntem uroczyście mówię dobranoc, po raz ostatni z adresu 81 Crondall Court.

Sunday, March 1, 2009

No to żeby pociągnąć temat wczorajszo-dzisiejszy, będzie niedługo i o kryzysach.

Otóż mój jednoosobowy sztab interwencji kryzysowej na okoliczność takowego podejmuje zawsze ten sam zestaw akcji. Zaczyna się od spicia, które czasami towarzyszy kryzysom samo z siebie, niekoniecznie skorelowane z kryzysem samym w sobie. Kolejnym punktem programu jest późny powrót do domu, rzucenie się na lodówkę, opróżnienie lodówki, a następnie żołądka. Kontemplacja tuszu do rzęs, który zajmuje malowniczo pół twarzy i decyzja, że jak cierpimy, to na całego i nie zmycie go. Po dotarciu do pokoju, włączenie grzejnika, co by wytworzyć mikroklimat "maciczny", pasujący do mającej zostać wkrótce przybranej pozycji embrionalnej. Po drodze jeszcze nie zdjęcie ubrań, nie pościelenie łóżka, rozłożenie kocyka i przykrycie się nim, we wspomnianej pozycji embrionalnej. Wisienką na torcie jest nieprzespanie nocy z powodu gorąca wyprodukowanego przez grzejnik. I oczywiście rano konieczność doprowadzenia się do porządku i pójścia do pracy.

Scenariusz wczorajszej nocy nie wyglądał inaczej. Do teraz średnio ogarniam, ale pozytywny aspekt sprawy jest następujący: przynajmniej wiem, że jeszcze mi zależy, w sensie, że jeszcze potrafi mi zależeć, bo już myślałam, że uczucia wszelakie mnie opuściły, albowiem same lepiej wiedziały, że we mnie się zagnieżdżać nie ma sensu, bo jedyne, co jest mają u mnie zagwarantowane, to zmarnowanie się. Jednak przyznać muszę, że tak bezsensownej i beznadziejnej historii jeszcze w moim repertuarze nie grali.

Wniosek post-noworoczny: jeśli cały rok ma być taki, jak Nowy Rok, to ok, zgadza się, że darmowa kawa, zgadza się, że bieganie i załatwianie niemożliwego pod dziką presją, zgadza się, że posiadanie władzy i kontroli i menadżerowanie. Ale epizod z budzeniem się koło kogoś przypadkowego niestety oznacza dziki błąd, który pokutuje. W sensie błąd w kontekście noworocznym. I żeby to jeszcze było tego warte...

Także moja noc i poranek wybrukowane były ejtsowymi power ballads, na czele z Cher.

Ok, jest poranek podobranocny i mogę zrobić dziewczyński update? Jeszcze nigdy nie byłam tak szczęśliwa na wieść o tym, że facetowi się film urwał...