Saturday, March 7, 2009

Czuję się jak taki pomniejszy hacker. Chociaż w oficjalnej terminologii pewnie zasługuję na miano co najwyżej lamera i to z zaznaczeniem, że tylko dlatego, że delikwent (tzn. ja) bardzo chce. A to za sprawą podkradania t'interwebu, który dzisiaj rano mi znika jak wściekły, a wczoraj rano w ogóle nie chciał się pojawić.

Rzeczy dzieją się. Standardowo. Otrzymałam wczoraj telefon z Urban Outfitters, który mi oznajmił, że dostałam tę pracę niejako w połowie, gdyż rozmowa była nie dość, że grupowa (w grupce 6 przesympatycznie indie postajlowanych międzynarodowych marzycieli), to jeszcze dotyczyła posady w dziale Menswear. I Alisson zadzwoniła wczoraj, że strasznie im się spodobałam podczas rozmowy, w ogoóle wszystko super, odpowiedzi super, background super, tyle tylko, że mnie widzą bardziej na Womanswear, więc "should anything come up in the next couple of weeks, hopefully, she'll give me a call" and she really meant it when she was saying "hopefully". Także wirtualnie sama za siebie trzymam kciuki, bo bardzo chcę pracować w Covent Garden. Może jak będę tam codziennie, to będzie mniej padać? Bo jak na razie w 80&% przypadków mojego pojawiania się tam podczas dni wolnych od pracy pada. Nawet jak cały dzień był piękny i słoneczny, w momencie, kiedy moje stopy opuszczają progi stacji metra - leje jak z cebra. No i mimo opcji zostania panią Assistant Manager jednak chyba wolałabym Covent Garden. Dla niego samego. I dla możliwości nie słuchania, że I don't wanna be all by myself anymore 10 razy dziennie w Westfield.

Mam problem z moimi włosami. Bycie ginger jest fajne (pomijając, że kolor się zmywa zbyt szybko i wczoraj zainwestowałam w Aussie Miracle i mam nadzieję, że zadziała), ale autentycznie czuję się nieswojo. Pomijając konieczność regularnego farbowania (i milczenie mojej stylistki, hm... będę musiała zadzwonić i się dowiedzieć, jakie są szanse na kolejne farbowanie), zwyczajnie moje włosy były od jakiegoś czasu moim statementem. Że są naturalne, że są moje, że cięcie owszem, ale kolor jest zawsze mój, jedyny, niepowtarzalny. Żrosły się z moją osobowością, są częścią mojej tożsamości i jak teraz patrzę na siebie w lustrze i widzę tę marchewę, czuję, że to nie do końca ja. Plus mam wciąż w sobie pozostałości tych barier, które we mnie zbudował mój ex (tak, to było ponad 5 lat temu...), między innymi poczucie, że farbowane włosy są be, bo właśnie to nie ja. I wiem, że to śmieszne i idiotyczne, ale mam cień obawy, że ktoś mnie może nie poznać pod tymi włosami, albo pomyśleć, że one są moje i to jestem ja, a nie znać mnie prawdziwej.. Takie lekko bezsensowne, zupełnie z sufitu wzięte akcje, które powodują, że jak się zbiorę do tego telefonu, to przy okazji poproszę Biankę o przefarbowanie mnie z rudego na moje.

Za moment wyruszę w nową codzienną wyprawę, przemierzając Hoxton Street krokiem marszowym. W uszach będzie mi brzmieć "iść, ciągle iść w stronę korniszona" (który dla mnie wciąż pozostaje bardziej tamponem). I będę się rozglądać bacznie, ponieważ wczoraj znalazłam 2 pensy 2 razy!! Co, oczywiście, uznaję za znak nie-wiadomo-czego (przepraszam, pierwsze oznaczały Urban Outfitters, drugie były ciemną nocą, więc nie wiem do końca) i po raz kolejny sobie powtarzam, że skoro dostałam wymarzone mieszkanie (i pokój, który domaga się organizacji coraz bardziej rozpaczliwie) i mam szanse na wymarzoną pracę, to coś musi za to zapłacić i wszyscy wiemy, co to jest... To tak w temacie tego z samochodem, co został zaproszony przeze mnie na dzisiejsze wieczorne radosne pląsy i nie omieszkał tego zignorować. Niby nie można mieć wszystkiego... A I want it all and I want it now.

1 comment:

  1. ale śliczne masz te włosy! właśnie zerkam na twoje nowe fejsbukowe zdjęcia. zostaw sobie na trochę, pasuje do ciebie ta płomienna głowa. a tożsamość - coż, podobno w obecnych czasach jest płynna ;)

    J.

    ReplyDelete