Saturday, March 14, 2009

Się nazbierało się. No to teraz pozbieram do kupy i złożę w jako-taka dobranockę, pisaną w nastroju, jak to się ładnie mawia, minorowym, albowiem cały plan wieczorny wziął się był spartaczył, a to za sprawą imprezy, na której chcę bardzo być z powodu mojego fińskiego współlokatora i jego znajomych, a na którą nie chcę iść sama, a tym bardziej nie chcę iść jako doczepka do niego, bo... o tym szerzej za chwilę. Miałam iść z Bliźniakiem, który najpierw niekoniecznie, potem nagle, że hej ho i do przodu, a w ostatniej chwili, że jednak nie, sorry bardzo, ale samolot do Szwecji rano, boyfriend spóźniony z Francji, obaj nie spakowani, a muszą wstać o jakiejś nieprzyzwoitej porze... Moje australijskie sistas gdzieś przepadły bez wieści, a skoro już się odstawiłam nieprzyzwoicie, to można by to wykorzystać. W ostateczności zostaje doczepienie się do mojej australijskiej współlokatorki, która nieopodal świętuje urodziny swojego boyfrienda i zapraszała. Nienawidzę się doczepiać.

No to będzie niechronologicznie. Zacznę od tego doczepiania. Albowiem zdarzyło się, że w środę chciałam iść na jeden koncert, nie było z kim, no i w domu się wzięło i okazało, że mój fiński współlokator się wybiera, więc ja od razu, czy mogę się doczepić, on, że jasne. Problem polega na tym, że ja się tu wciąż czuję jak nowa, bo najpierw brak kasy na socjalizowanie się, potem brak czasu, potem mieszkanie, w którym nikogo, z kim by można, a jak praca, to praca, no i generalnie to grono ludzi, do których się można doczepiać wciąż nie jest wystarczająco imponujące, zwłaszcza, że tzw. mężczyźni podrożni, jak wiadomo, nie uznają konwencjonalnych znajomości (jaki piękny eufemizm...). No i wciąż czuję się jak nowa w mieście, wciąż mam mnóstwo nieodkrytych miejsc, więc lgnę do każdej okazji, by wyjść i poznawać wszystko, co nowe. A taki mój fiński współlokator mieszka tutaj od lat, wszystko i wszystkich zna od podszewki i czuję się przy nim jak nastolatka, którą rodzice ledwo co wypuścili z domu. Więc jak się do niego doczepiam, to kończy się tak, że on zna wszystkich, ja nikogo, zazwyczaj kogoś nowego poznaję, więc odciążam jego w jego obowiązku zajmowania się mną (bo czuję, że stwarzam taki obowiązak, skoro się doczepiłam, oczywiście znając mnie możliwe, że wyolbrzymiam sprawę 5 razy za bardzo). I jeszcze ten fakt, że on ma za sobą mnóstwo dziwnych sytuacji londyńskich, których ma dość, a ja ledwo je poznałam (i też już mam dość, ale nieważne), mimo to mamy dokładnie takie samo spojrzenie na związki etc. I bywają momenty, kiedy on wchodzi na temat, że nie chce skończyć jak większość ludzi tutaj, że trzydziestka stukneła, ale przez ciągłe imprezy i pakowanie się w sytuacje z gatunku "you're not cool enough for me", co jest chyba nadrzędnym londyńskim problemem, są wciąż sami i nic nie zapowiada zmiany stanu rzeczy. Że on czuje tę zbliżającą się trzydziestkę i wciąż pakuje się w sytuacje popieprzone, a lat ma 27 i jak rzuca to swoje "and what are you? 25 or something?" to to "25" w jego ustach brzmi jak "15" i czuję się jak totalnie mała, bezbronna, niedoświadczona i niewinna dziewczynka, która ledwo co weszła w świat dorosłych i potrzebuje, by ją prowadzić za rączkę. A dla mnie to zbliżające się 25 jest wprost przeciwne, czuję, że mam to 25, moje życie stoi w miejscu, jestem sama nie dlatego, że się pakuje w sytuacje popieprzone, tylko dlatego, że się pakuję w sytuacje beznadziejne i też nic nie zapowiada zmiany stanu rzeczy, więc koniec końców 25, zero zmian, martwy punkt i panika, że trzeba zacząć używać kremu pod oczy.

Inna sprawa jest taka, że przecież ja zawsze chciałam się poczuć jak mała dziewczynka, którą ktoś prowadzi za rączkę, by nie musieć być zawsze tą big strong girl, co to sobie sama przywiezie i zmontuje komodę z Ikei (co jeszcze nie nastąpiło, ale nastąpi niebawem, najprawdopodobniej jutro rano). Więc powinnam się cieszyć, że mam pod ręką takiego dużego i silnego chłopca, co to się co chwilę pyta am I alright i faktycznie czuję, że się troszczy w jakiś dziwny i nie do końca zidentyfikowany sposób. I oczywiście sytuacja oksymoroniczna, ponieważ tego wieczora, kiedy się doczepiłam, pod koniec nastąpił moment pt. "let me buy you a drink" i na pytanie, co chcę, odpowiedziałam "Guiness". I się okazało, że jestem pierwszą dziewczyną, którą on zna, która pije Guinessa. Dokładnie czwartego. I co chwilę wysłuchuję, jak on narzeka na wszystkie jego ex, że dziewczyny nie potrafią docenić, jak facet się chce zaangażować i dać od siebie jak najwięcej, że one tego nie chcą, że chcą się tylko zabawić i jak się robi zbyt poważnie, to uciekają. W tych momentach krzyczą we mnie dwie sprawy. Pierwsza, to, że I'm a girl too!! I mogę dokładnie to samo powiedzieć o wszystkich facetach tego świata, że ważne dla nich jest tylko zaliczenie, zabawienie się, a jak przychodzi do zbudowania nieco bardziej stabilnej relacji, nawet nie mówię już o związku, bo na to przestałam liczyć dawno temu, ale zwykłej znajomości pod tytułem pójdźmy razem na drinka, nie koniecznie kończąc go w łóżku tylko dlatego, że jesteśmy odrębnej płci, to uciekają, nie odbierają telefonów i generalnie bez sensu. To by był pierwszy krzyk. Drugi zwyczajnie drze się w niebogłosy, że właśnie gadasz z taką, która dokładnie na to czeka i znaleźć nie może!! Także bez sensu generalnie rzecz biorąc. Właśnie siedzimy w swoich pokojach, gadając do siebie przez ściany o tej imprezie, że mnie Bliźniak wystawił w momencie, kiedy właśnie się odstawiłam i włożyłam czerwone szpilki, a on, że jest zmęczony i niewyspany i nawet usnął w fotelu w living roomie.

Żeby zakończyć jakoś optymistycznie, chciałam napisać jeszcze w środę, że potwierdzone - nie umiem się zgubić w Londynie, więc miasto uznaję za ostatecznie oswojone. Pojechałam na Carnaby Street posiedzieć w Sacred i poużywać nieco niekradzionego Internetu i gdy się nasiedziałam, postanowiłam przemierzyć uliczki Soho, zgubić się i zobaczyć, czy trafię na Covent Garden. Trafiłam bez problemu niemal prostą drogą. Nota bene wciąż czekam na wieści z Urban Outfitters. Przypomniałam się delikatnie mailem, że jestem wciąż very much interested and available. Chociaż jakoś wkroczyłam w stan zawieszenia, w którym jest mi chwilowo wszystko jedno - to chyba naturalne po ataku paniki, że o matko pomocy wali się, zostanę bez pracy i generalnie mam znowu doła, znów pragnę śmierci.

Jeszcze na samiusieński koniec - koniec faktyczny mojej rudości. Wzięłam i się (po raz pierwszy samodzielnie) przefarbowałam na swoje. Bo ja rozumiem, że postmoderna, że płynna tożsamość, ale moja jest już na tyle niestabilna, że chciałabym, żeby chociaż kolor moich włosów, w miarę możliwości naturalny, był chociaż jednym stałym elementem. I tak się też stało. Byłam ruda niecałe dwa tygodnie. Teraz jestem z powrotem sobą.

No comments:

Post a Comment