Thursday, November 25, 2010

Nadejszla wiekopomna chwila. Mialam o tym wszystkim nie pisac, ale wiadomo, moje wszystkie blogi zasadzaja sie na pomysle pod tytulem 'moje zycie jest ciekawsze niz telenowela' i zaprzeczaja moim westchnieniom nieczestym 'I want a drama-free life'. Bo nie chce, bez dramatu nie ma opcji, musi byc i tyle, a jak nie ma, to nalezy go sobie zorganizowac.

Otoz, bedzie z gatunku 'dozwolone od lat 18-tu', ale co sie mam szczypac, musze napisac i tyle. Uwentualnie wykasuje. A wiec otoz historyja opisana wrzesniowa pora o tych do usrania polowkach pomaranczy, okraszona magia wielotomowych maili, okazala sie fiaskiem dokumentnym. Wiadomo, bo czemu nie, jak sie dzieje tak dobrze, ze nie mozna uwierzyc, ze sie dzieje, to znaczy, ze sie wierzyc nie powinno. A ze sie uwierzylo jednak, po oporach rozmiarow slusznych, to sie slusznie po dupie dostalo. Jednakowoz, koniec jak najbardziej okazal sie poczatkiem... 

Pierwsze, co Madzia uczynila w stanie odurzenia srodkami uspokajajacymi, to odezwala sie do Pana Romans, z ktorym to miala, jak sama nazwa wskazuje, romans ognisty uwienczony i skonsumowany w hotelowym pokoju, albowiem dramat musi byc - Pan Romans jest rowniez wspolokatorem dziewczyny mojego bylego wspollokatora oraz swojej wlasnej bylej, wiec romans musi pozostac w najwiekszym sekrecie. I tak sobie byl w sekrecie, az zostal zawieszony na okolicznosc 'zwiazku'. Dzien po koncu zwiazku romans zaplonal na nowo. Wiadomo, bol po jednym najlepiej goi drugi. 

W ciagu pierwszego tygodnia odezwal sie rowniez wspollokator Pana Wrzesniowego. Wspollokator z zamiarami niecnymi, ktore sygnalizowal jeszcze zanim nastapil oslawiony koniec. No to czemu nie, mamy akcje znieczulenia, to mozemy sie pobawic. Zabawa z Panem Wspollokatorem niniejszym trwa i sama nie wiem, jaki mam do niej stosunek, bawi mnie, to na pewno. Przy okazji toczy sie bardziej romantyczny romans z Panem Fotografem, przyjacielem Pana Wrzesniowego. Wszak poznal mnie ze swietnymi ludzmi, z ktorymi sie rewelacyjnie dogadalam, szkoda by bylo potracic te znajomosci.

Przypadkiem pojawil sie Pan Szafirowy. Taki ot, niewinny sobotni wieczor okraszony spora dawka Finlandii tudziez Absolutu. Niejakie dotykanie absolutu na pewno mialo wtedy miejsce. Brat Fetysz sie skulil ze smiechu, ale niewazne, stalo sie, co zrobie.

Brat Fetysz rowniez postanowil mnie wyswatac z Panem Dzieckiem. Historia miala byc prosta - on w potrzebie, albowiem na chwilowej pustyni, ja w potrzebie, bo odgrywam sobie niewypal. Przy okazji my szukamy wspollokatora, on szuka mieszkania, pretekst dobry jest. Zeby bylo lepiej, Pan Dziecko ma lat 20 i jest wytatuowanym Australijczykiem, wiadomo, ja nie potrzebuje lepszej reklamy. Pierwszej nocy zainstalowal sie w moim pokoju z haslem, ze on sie tu wprowadza i tyle. Oczywiscie mamy z Bratem na tyle rozumu, zeby wiedziec, ze w zaistnialej sytuacji branie go na wspollokatora nie wchodzi w gre. Wiec trzeba bylo jakos rozegrac, pokoj trafil sie innemu Australijczykowi, ktory do nas idealnie pasuje, a Brat Fetysz mi zaczal nagle oczy mydlic, ze a czy ja bym sie nie chciala z takim Panem Dziecko spotykac, bo moze wlasnie powinnam trafic tam, gdzie nie szukam. Ja, ze ej, skad, jak, bez sensu. No i sie oczywiscie musialo okazac, ze Pan Dziecko jest Dzieckiem Skrzywdzonym i zdradzil Bratu, ze lubi mnie bardzo, ale... No i luz, ja wszak nie szukam. Ale wiadomosci sie zaczely sypac codziennie. Nie minelo kilka dni, a ustawilismy kolejne spotkanie, imprezowe, ale ze on wlasnie wtedy stracil mieszkanie, to wpakowal sie do nas do mieszkania z calym dobytkiem. Mialam na nastepny dzien wolne i dzien zostal spedzony na spaniu w objeciach czulych do godzin nieprzyzwoitych (16.00), po czym bardzo staro-dobrym lezeniu w lozku z laptopami na kolanach itp. Pan Dziecko sie zbieral do wieczornej pracy, wiec w pewnym momencie padlo jak najbardziej przewidziane pytanie, zadane ze spojrzeniem zbitego spaniela, czy on moze miec wielka prosbe i zostac jeszcze jedna noc? Wiec akcja - idzie do pracy i wraca po pracy. Uroczo. Z Bratem sie wybralismy na dlugi spacer, gdzie sie usmialismy z uroczosci calej akcji i zaczelismy snuc wyobrazenia (od ktorych sie wyzwolic nie mozemy) i Brat mi zaczal nowy zwiazek wiescic. Pan Dziecko w uroczosci niewatpliwie bije wszystko, zwlaszcza, jak mu powiedzialam, wychodzac rano do pracy, ze on moze w lozku zostac, przeciez i tak sie sam wprowadzil. W odpowiedzi dostalam, ze jestem too good to be true. And he likes me too much. 

Zeby nie bylo, w tak zwanym miedzyczasie umowilam sie na fotograficzna randke z Panem Fotografem, oraz odezwal sie do mnie Pan z Internetu, z ktorym nie mialam kontaktu od miesiecy i nigdy sie nie spotkalam, i on musial sie odezwac wlasnie teraz z propozycja finalnego spotkania. Zaproponowal last minute koncert w dzien, kiedy mialam ustawione spotkanie z Panem Dzieckiem, wiec w ramach alternatywy zaproponowal... kolejny tydzien, koncert podczas tejze samej imprezy, a Pan Dziecko tam pracuje. 

Jak wczoraj wieczorem, w objeciach Pana Dziecka, dostalam wiadomosc od Pana Romansa, nie wiedzialam, jak mam wytlumaczyc nagly histeryczny smiech. Przy okazji zaczelam maraton 9-ciu dni w pracy i ja autentycznie nie mam czasu na te wszystkie dramaty!! Dlatego fajnie miec w domu takie Dziecko, co wyszepcze na ucho 'dobranoc' i pocaluje rano na do widzenia jak wychodze do pracy...

Tuesday, September 14, 2010

To jest moment, na ktory chowalam tego bloga w ukryciu przez czas jakis ostatnio. Albowiem mysle po angielsku, zyje po angielsku, pisze po angielsku i jedyny problem jest taki, ze nie chcialabym, zeby moje wiekopomne przemyslenia do kogokolwiek angielskiego dotarly. W obecnej sytuacji nie mamy do czynienia z kimkolwiek. Mamy do czynienia z Kims. I boje sie jak cholera...

Pytanie: dlaczego sie boje? Otoz boje sie dlatego, ze jest dobrze. Jestem przerazona na tyle, ze lzy mi leca po policzkach. A to wszystko przez to, ze czuje, ze dostalam od zycia, przynajmniej angielskiego, druga szanse. Ze wracam do punktu wyjscia i jest lepiej, niz bylo na poczatku. Nowa praca, ta sama pensja, ale lepsze warunki, perspektywy i przede wszystkim prawdziwa pasja i przekonanie, ze znalazlam miejsce, do ktorego pasuje i w ktorym bede mogla zostawic swoj slad. Nowe mieszkanie, taka sama kasa jak na poczatku, ale po raz pierwszy piekny standard, piekna, wymarzona okolica, Brat i przyjaciel jako wspollokator. Wydawalo sie, ze lepiej byc nie moze. Bo nigdy nie bylo. Bo zawsze cos musialo przegrac. I zawsze przegrywalo to samo. I zawsze oszukiwalam sie, ze ja tak wlasnie chce, ze tak mi jest dobrze, ze swiadomie i z premedytacja pakuje sie w sytuacje beznadziejne, tudziez dokladam wszelkich staran, by je beznadziejnymi uczynic, byle tylko miec sie czego trzymac kurczowo, pozostajac w bezpiecznym kokonie, ktorego nic nie przebije. 

I dlatego sie panicznie boje. Bo znikad w moje zycie wkroczyl Ktos, kto mnie ogarnia. W calosci. A jak nie ogarnia, to przyjmuje taka, jaka jestem. A ja, powiedzmy sobie szczerze, nie trzymam sie kupy wedlug zadnych zasad logiki. Mam za wysokie wymagania w stosunku do siebie i otaczajacego mnie swiata. Jestem zlozona z samych sprzecznosci. I wbrew wszelkim pozorom uwielbiam siebie taka, jaka jestem i nie zamienilabym siebie na nikogo innego, z pelnym dobrodziejstwem inwentarza: chwiejna psychika, nadmiarem pewnosci siebie w pewnych dziedzinach i niedoborem w innych, codziennymi paranojami i absurdalnym poczuciem winy za cale zlo tego swiata. 

Boje sie, bo zaczelo sie od bardzo krotkich wiadomosci. Wiadomosci o limicie 140 znakow i poczatkowo rzadko ten limit wyczerpujacych. Od koncertu, na ktorym oboje bylismy, ale na ktorym nawet nie omietlismy sie wzrokiem. Ze 140 znakow przeszlismy do muzyki. Wiadomosci, rekomendacje, nie ma limitu znakow. I nagle, nie wiadomo, skad, pojawila sie wiadomosc, ktora zapoczatkowala lawine odpowiedzi. 5, 10, 20... Okazalo sie, ze jest limit, 10000 znakow, musielismy usunac poprzednie. 30, okazalo sie, ze limit znakow wyczerpujemy juz tylko trzema wiadomosciami. 48 - propozycja: moze przejdzmy na maile? Maile. Zachowana numeracja wiadomosci. Propozycja spotkania. Wiadomosc 57. W trzech czesciach. Wiadomosc 58 i 9 odpowiedzi. Niedziela. Spotkanie. 14. Moj ambitny plan: pokazac mu miasto takie, jakim go nigdy nie widzial. Spacer. Rozmowa. Pierwszy przystanek. Spojrzalam na zegarek przypadkiem. Po 16. Przystanek na jedno piwo. To samo. Po 17 dalsza czesc spaceru. Puste ulice Londynu i rozmowa. Wyzsze poziomy abstrakcji. Nieudana proba kawy, bo juz zamykali, wiec jedzenie. I kolejny spacer - po 20. Kolejny przustanek na piwo. Rozmowa. Po 22, czas do domu. 23 - pozegnanie. 11 godzin razem. Nastepny weekend zajety, ale kolejny wolny, to mozemy pojechac nad morze. Po morzu mamy 6 koncertow, na ktore idziemy razem. W tym trzy jednego tygodnia. Powrot do domu - smsy. Rano nastepnego dnia - smsy. Wieczorem nieco zmeczone wiadomosci. I nieco krotsze. I moja panika. Ale dzisiaj rano kontakt. Koncze prace - wiadomosc. Krotka i zmeczona. 

I moja narastajaca panika. A co, jak to nie to? Jak rzucilam sie na uczucie jak wyglodniala wilczyca? Jak znowu cos spierdole koncertowo? Przeciez ile razy juz zapowiadalo sie tak pieknie i nagle nic. Nagle pustka i brak odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Brak zainteresowania odpowiedzia. Boje sie, ze moze to ja jestem zbyt inna, nieprzystajaca. Boje sie, ze juz dalam za duzo z siebie. Nie biore pod uwage tego, co dostalam od niego i nie przychodzi mi do glowy, ze jest tego tak samo duzo. Boje sie, ze przy calej mojej ostatniej radosci spowodowanej nowosciami, ktore mnie niedlugo otocza i wiem, ze beda dobre, znowu okaze sie, ze nie mozna miec wszystkiego, a tak naprawde tylko tego najbardziej mi brakuje. I przez caly czas, kiedy to pisalam, wylam jak glupia, bojac sie, ze kolejny dzwonek w telefonie nie bedzie oznaczal wiadomosci od niego. I ze on zamilknie. I nie bedzie morza. Nie bedzie Richmond, nie bedzie rollercoasterow. 

I w momencie, kiedy wpadlam w nieopamietany szloch, uslyszalam znajomy dzwiek. Wiadomosc. 61sza, ale juz 65ta. I zrozumienie. Wypoczete, wciaz nieco mroczne. W 64tej wyslalam mu zdjecie z miejsca, w ktore go zabralam w niedziele. Ot, tak, po prostu. To, ktore mam na tapecie. Dostalam w odpowiedzi podziekowanie i informacje, ze pozwolil sobie ustawic je jako tapete.

Ja przepraszam bardzo, ale popierdolilo mnie i jesli mialabym wyznaczyc, czego boje sie przede wszystkim, to chyba samej siebie. I musialam o tym napisac, zeby oswoic lek i osuszyc lzy. Pomoglo.

Monday, July 19, 2010

Nie bylo mnie tu od wiekow, albowiem sobie stworzylam nowe dziecko po angielsku. Takze mam i angielski wlasny pokoj. Powodow bylo kilka, pierwszy z nich to klasycznie bloggerskie pozadanie bycia czytana przez wieksza ilosc osob, zwlaszcza moje ulubione prowokowanie co poniektorych konkretnych. A ze mysle, mowie, czytam i zyje po angielsku, to pisanie po angielsku musialo wreszcie nastapic. Jednakowoz z takich samych powodow zaczelam pisac po angielsku, z jakich teraz znowu pisze post po polsku - niektorzy nie rozumieja obu jezykow, wiec jak musze cos z siebie wyrzucic o kims lub o czyms in Polish, wiadomo, pukam do dzrwi wlasnego pokoju. I ten moment wlasnie nastapil.

Temat przewodni: moje paranoje. A w tym konkretnym momencie paranoje powodowane bez uzasadnienia przez tak zwane osoby trzecie. Historia w telegraficznym skrocie (czyt. 'trzy godziny pozniej...'): mam nowa przyjaciolke. Tak, to jest moment na opad szczeny, udalo mi sie zaprzyjaznic z kims, kto nie jest homoseksualnym chlopcem, otwieramy szampana. Ale do brzegu. Poznalysmy sie w sposob... niekomiczny, albowiem staje sie typowym. Jest bloggerka, wyczaila mnie na UrbanTravelBlogu, gdzie wrzucilam niegdys swoje londynskie zdjecia, trafila na moj Twitter, zaczela mnie sledzic i odpowiadac, jakos po jakims czasie, jak mi sceptycyzm opadl, zaczelam jej odpowiadac, jakos sie zfejsbukowalysmy i sie okazalo, ze w sumie mamy calkiem duzo wspolnego, np. ona jako jedyna odpowiedziala na moje zdjecie z tablicy Alice Ayres, rozpoznajac 'Closer' (wszyscy moi znajomi filmoznawcy, powinniscie sie wstydzic). I jakos tak po jakims czasie postanowilysmy sie spotkac, pojsc na piwo i zapolowac na Mr Darcy. Mialam male obawy, bo jakos wydawalo mi sie, ze jest dziwnie we mnie wpatrzona, co jest o tyle dziwne, ze ona jest pelnokrwista fashionistka i pisze do nie wiem ilu blogow, zarabiajac na tym kase (duza, nie duza, ale kase), a ja to ni by co? Nic do podziwiania szczegolnie, no ale niewazne.

Pierwszy wypad w miasto zostal ukoronowany pijanstwem i zarciem drogiej salatki w srodku nocy. Polowalysmy na ksiecia, wrecz na Ksiecia z Samochodem, ktorego minelysmy o jakies moze pol godziny, moze wiecej, albowiem przyjaciolka raz, ze sie spozniala, bo najpierw miala watpliwosci, czy w ogole wychodzic, bo praca i cos tam, a w efekcie, jak zdecydowala sie na wyjscie, bankomat jej zzarl karte i byla bez kasy. W koncu znalazla jakas kase w domu i jak przyjechala, ja juz bylam po jednym, no i wiadomo jak ja i moje tempo picia czegokolwiek, bez wzgledu na zawartosc alkoholu. Kolejne wyjscie to byly moje urodziny, wiec scenariusz podobny. Tyle, ze to ona mi sekundowala jak stwierdzilam, ze mam dosc i jade do domu, bo wszyscy mi tylko wymieniali puste kufle na pelne i w pewnym momencie poczulam, ze kolejny bedzie gwozdziem do trumny. Wiec wrocilysmy jakos razem, a przynajmniej wspolnie rozpoczelysmy podroz do domu. Jakos kiedys pozniej ona rzucila mi tekstem, ze jest moja sista, a nie tylko drinking buddy i jakos sie obudzilam, ze nie mialam przyjaciolki w Londynie od roku i moze faktycznie przegapiam szanse na przyjazn, ktora w tym miescie do najlatwiejszych sportow nie nalezy.

Maly jump in the story i jestesmy jakos miesiac pozniej, przyjaciolka wymyslila chitry plan wyswatania mnie ze swoim wspollokatorem, z ktorym mieszka w Greenwich. Ja w tym samym czasie uswiadomilam sobie, ile ona placi za mieszkanie i jak bardzo ja przeplacam, wiec zaczelam szukac nowego. Myslalam nawet o Greenwich, wiec chcialam porownac okolice i moze przy okazji poznac wspollokatora, zeby oszacowac szanse na swaty. I tak oto wyladowalam u niej w pewna niedziele z planem na bieganie wzdluz rzeki, zarcie truskawek z bita smietana (light), wino i glupi film. Wspollokator byl w domu i sie skonczylo na wieczorze truskawek, Doritos, pizzy, wina, glupiego filmu 2,5 raza z rzedu i mnie i wspollokatora jak najbardziej zaangazowanych w rozmowe do pozniej nocy, z jego slynnym haslem 'you're more than welcome to stay the night'. Na nastepny dzien przyjaciolka wyskoczyla z jeszcze bardziej chitrym planem, ze ona wroci na 3 miesiace do Barcelony, a ja sie wprowadze na jej miejsce w mieszkaniu, zaoszczedze na kasie, a who knows, moze pod koniec w ogole zamieszkam razem ze wspollokatorem i wszyscy beda happy ever after.

No i paranoja kicks off. Najpierw paranoja z landlordem, ktory potrzebuje w 2 tygodnie referencje od pracodawcy i poprzedniego landlorna i ona nastawiajaca mnie jak to strasznie wazne, i jak to landlord jest old and sensitive, wiec oni zawsze jak sie z nim komunikuja, to zeby uniknac nieporozumien zawsze przesylaja sobie maile zanim one trafia do niego etc. Ja z nim pisze smsy i wszystko jest ok. Kolejna paranoja. Zalozylam sobie konto na foursquare. I po przeprowadzce (cala akcja nam zajela 2 tygodnie) jakos poslalam tweet via foursquare, ze siedze w domu i chilloutuje, musialam dodac nowa lokalizacje do portalu. No to dodalam. 5 minut pozniej mail, direct tweet i wiadomosc na facebooku, zebym natychmiast usunela lokalizacje, bo ona nie chce, zeby nikt znal jej adres i jej wspollokatorzy tez zfreakoutuja jak to zobacza. Spojrzalam, faktycznie, widac caly adres itp, ale a) nikt nie wie, ze mieszkam w jej mieszkaniu, bo nikt nie wie, ze jej nie ma w Londynie, bo trzyma to w top secrecie; b) jej wspollokatorzy maja uklad czysto domowy, wiec nie stalkuja sie po twitterach i fejsbukach, nawet nie wychodza razem na imprezy, wiec raczej, zakladajac, ze jej wspollokator nie jest moim cyber stalkerem, nie ma opcji. No ale dobra, usunac lokalizacji sie nie dalo, wiec przynajmniej zmodyfikowalam dane.

Minelo kilka dni, kilka ciekawych sytuacji ze wspollokatorem, m. in. moje zatrzasniecie sie poza pokojem i jego akcja ze wspinaniem sie do mojego pokoju po drabinie, przez okno, opisana na Room Of One's Own. Na poczatku opowiesci wspomnialam ja z imienia, poniewaz to jej zawdzieczam to mieszkanie i cala historie z Ksieciem na Lsniacej Drabinie. Pisze zazwyczaj w nocy. Obudzil mnie dzwiek smsa. Sms, ze mam direct tweet, plus mail, plus wiadomosc na facebooku, ze ona sobie nie zyczy wymieniania jej z imienia, poniewaz jej imie to jej bloggerska marka i nie chce mieszac kariery z zyciem osobistym i zebym usunela jej imie tak, jak nie wymieniam z imienia wspollokatora, bo jej to zepsuje statystyki w wyszukiwarkach etc. Umarlam, ale usunelam...

No i paranoja ostatnia. Londyn odwiedzal brat Fetysz. Potrzebowal noclegu. Moja paranoja z touchy - feely landlordem juz mi psula humor. Oczekiwania, ze zapewnie dach nad glowa. Moja praca, tego tygodnia poniedzialek - piatek, 10 - 19, brak kasy, brak czasu, mieszkanie na koncu swiata (o czym sie przekonalismy bolesnie w sobote nad ranem) i nie do konca oswojeni wspolokatorzy (wszak mieszkalam tam tylko 2 tygodnie). Jak powiedzialam przyjaciolce, ze chcialabym przenocowac brata, od razu akcja, ze to mieszkanie to bardziej dom etc, prywatnosc, nie koniecznie nocowanie, na pewno nie na tydzien, wiec ustalilam kilka dni i mialo byc ok. Ale paranoja byla, ze a co wspollokatorzy powiedza. W rezultacie jak napisalam do Ksiecia na Lsniacej Drabinie, byl z tym bardziej, niz ok.

No, i to by bylo na tyle. Przyjaciol poznaje sie w biedzie. Ale czy ja potrzebuje paranoicznej przyjazni za wszelka cene...?

Friday, June 18, 2010

Bywaja momenty w zyciu mym, kiedy zachowuje sie jak klasyczna baba. Taka powycinana ze stereotypow, co to spedza za duzo czasu przed lustrem, gada o facetach, tudziez nie wie, co ma z soba zrobic i nie potrafi podjac jednoznacznej decyzji. Przez wieksza czesc czasu klasyczna baba nie jestem, podziekowania dla moich 4 wspollokatorow (dla przypomnienia: chlopcy) i 80% przyjaciol (dla przypomnienia: homoseksualni chlopcy). Ale po raz kolejny nadejszla chwila, w ktorej po prostu spanikowalam na progu duzej zmiany...

Pierwsza panika nastapila, jak mialam nie tak dawno temu zmieniac mieszkanie i juz zakomunikowalam, juz sie pozbieralam mentalnie, a ze miala byc zamiana z przyjacielem, to luz, ale sie zaczelo sypac cos najpierw z jego strony, a potem poszlam przypomniec sobie jak tamto mieszkanie wyglada i... no nie moglam. Dostalam ataku paniki i nie moglam, za bardzo kocham moje duze i wysokie lozko i zadomowiony pokoj, na kotry mnie wciaz nie stac, ale czuje sie w nim bezpiecznie. Zostalam.

A teraz sie troche czuje jak Brat Fetysz z jego planami, ktore nie wyszly, ino z inszej strony. Powiedzialam, ze odejde, zapowiedzialam, ze biore te nowa prace. ALE wygralam cala batalie z systemem, udowodnilam, zem niewinna, przywrocili mnie do pracy i przeniesli do rewelacyjnej lokalizacji, przy czym ta lokalizacja jest tymczasowa, gdyz poniewaz docelowo mam wyladowac za miesiac w Harrod'sie w nowo powstajacym stoisku jako druga z dwoch menadzerek. No i nie ma co, nie wpadlam na to, ze mnie nie przerzucaja byle gdzie, tylko do najbardziej ikonicznego domu mody w Londynie, dajac mi menadzerowanie prawdopodobnie najbardziej prosperujacej filii, z prawdopodobnie najwiekszym rozglosem podczas otwarcia. To chyba znaczy, ze nie dosc, ze udowodnilam uczciwosc, to musialam jeszcze udowodnic swoja wartosc, bo w takie miejsce ne wrzuciliby byle kogo, mogli mnie wyrzucic gdzies na zadupie, a nie do mekki wszystkich fashion victims tego swiata. 

I problem polega na tym, ze ja kocham te robote... Stres jest, owszem, ale oprocz stresu sa dni, ktore nigdy nie sa takie same, sa fenomenalne babki w przymierzalniach, ktore potrafia obdarowac cie takim zaufaniem, ze paraduja przed toba w samych stringach i ufaja ci bezgranicznie, ze wiesz, co dla nich najlepsze i jak to zaprezentowac. I to zaufanie jest jak MasterCard - bezcenne. Ta pewnosc siebie, w ktorej masz udzial, bo wiadomo, ciuchy to nie tylko fatalaszki, to cala machina psycholigiczna, o ktorej probuje napisac pieprzona magisterke i czas mi ucieka przez palce jak szalony i mam ataki paniki srednio dwa razy w tygodniu, ze mi sie nie uda... To caly visual merchandising, gdzie mozesz kanalizowac swoj pedantyzm i tworzyc troche wystroju wnetrza. No i nie ma opcji, kocham i nie chce opuszczac.

Poza tym chcialam, zeby bylo nudno i wciaz chce. Mam dosc przygodnosci mojego zycia. Jedno, co lubie w nim przygodne obecnie, to raz na jakis czas seks, ale to tez niekoniecznie, niekiedy ten przygodny zamienilabym na bardziej regularny, ale wtedy zazwyczaj sie, oczywiscie, nie da, bo po co, wiec nie ma bolu, niech zostanie przygodny, zwiazek, dom i dobrodziejstwo inwentarza jakos mi sie w moj horyzont myslowy chwilowo nie wpasowuja. A tutaj znowu by byla kolejna zmiana po kolejnych 6 miesiacach zapierdalania jak samochodzik, ktore musialabym teraz odrzucic na bok i zaczac zapierdalac na rzecz czegos, czego nie jestem pewna. I mialam to przedziwne uczucie, kiedy mojej bylej niedoszlej szefowej powiedzialam "tak", ze cos jest nie tak, jak byc powinno. Ze sie trzese i probowalam sobie wmowic, ze to z ekscytacji. Ale prawdziwa euforia nastapila, jak powiedzialam dzisiaj mojej starej pracy "zostaje".Dostalam powera, bananu na twarzy i wrocila mi chec do zycia.

Poza tym wierzymy w znaki. Dzisiaj rano wstalam wczesniej, zeby zapisac na pen drivie wypowiedzenie i gdzies po drodze w kafejce internetowej je wydrukowac. Kolo pracy nie ma. Kolo stacji metra nie ma. Kolo stacji przesiadkowej nie ma. Poza tym moja Central Line miala severe delays, bo cos sie gdzies spierdolilo, wiec jeszcze lepiej... Wiec ide do pieprzonych hindusow nieopodal i na pierwszym kompie nie ma worda, na drugim mi pen drive nie wchodzi, a na trzecim go nie rozpoznaje. Czas ucieka, ja nie tylko musze wypowiedzenie wydrukowac, ale i je zaniesc do pracy na czas, ktorego zaczyna brakowac. Wiec inna linia, z tych, ktore chodza jakby chcialy, ale nie mogly i dotarlam na miejsce dokladnie 2 minuty przed czasem. Wiec lecialam ze lzami w oczach pod haslem "kurwa, nawet pracy nie mam jak rzucic". No i nie rzucilam, zostaje.

Wednesday, June 9, 2010

Dzisiaj bedzie z bajki 'my own private fairytale'. No, sort of, albowiem ja jestem tak bardziej z Andersena, dramat, i to porzadny, musi byc. A ze w temacie moich wzlotow i upadkow (z przewaga tych ostatnich) w tzw. relacjach damsko-meskich nie ma nic, czym bym sie chciala chwalic szerokiej publicznosci, to bedzie profesjonalnie, bo dawno nie bylo. Chyba nie bylo od czasu ostatniej zmiany pracy, ktora miala miejsce pol roku temu. No, to czas najwyzszy...

Bajka bedzie w tonie: jak ja bym chciala, zeby moje zycie raz na jakis czas bylo zwyczajnie nudne. Zebym miala prace w biurze, 9 -5, nudnego faceta w mieszkaniu, nudny, rutynowy seks co wieczor (tudziez co rano), nudne zdrowie psychiczne (w sensie w normie) etc. Ale nie. I ja przysiegam, ze sie nie staram, to wszystko samo tak wychodzi. Nudny seks - nie ma opcji, bo nie ma nudnego faceta w nudnym domu, bo nie ma nudnego domu, bo nie ma nudnej pracy. Wiec kolyszac sie bezustannie na tym perpetuum mobile skazalam siebie na za duzo dramatu, za duzo do ogarniecia i tym samym zrujnowane zdrowie psychiczne, ktorego ubytkow wyliczac nie bede.

I tak oto miesiecy temu szesc, po opuszczeniu szeregow Hermesa, ktorego duch mnie goni w kazdym kolorowym magazynie i kazdym niemal filmie, zasililam szeregi REISSa, w teamie managerskim, wiec niby prestizowo. Bylo mi milo, albowiem moglam sie znowu bawic duzymi lalkami, ubierac je, dodawac pewnosci siebie, nauczyc sie co nieco o roznych typach kobiecosci etc. Fascynujacy temat, wiele razy chcialam o nim napisac, albowiem doswiadczenia z przymierzalni sa nieocenione. Ale ze ja typem standardowym nie jestem, co bylo duzym problemem w Hermesie (w sumie podstawowym), to i tutaj zaczely sie schody, przede wszystkim w zarzadzaniu ludzmi, a dokladnie nastolatkami... Ale nie uprzedzajac faktow - mialam moje momenty typu skladanie portfolio do konkursu ELLE, visual merchandising sklepu mojego i tego najwiekszego, zdobywanie szerokiego uznania etc, klientki (i klienci) przychodzacy tylko do mnie etc. 

Momentem szczytowym byla klientka z salonu za rogiem, ktora pewnego dnia jakies dwa miesiace temu zadzwonila mowiac, ze pewnie jej nie pamietam (ech, nikt nie docenia mojego twardego dysku...), ale tak jej zaimponowalam, ze chciala mi zaproponowac prace w jej firmie. Umarlam na miejscu. Numer zachowalam, ale nie wiedzialam, jak odpowiedziec, albowiem jej biznes to Kensington Lighting Company, czyli showroom z pieknym oswietleniem. A co ja o oswietleniu wiem...? Poza tym ledwo zaczelam REISS, a wiadomo, CV nie wyglada najlepiej z czestymi zmianami.

No i niedawno gruchnela bomba... W telegraficznym skrocie: poczatek konca zainaugurowal dramat z moja menadzerka, ktora najpierw pojechala na wakacje, podczas ktorych nasz sklep nawiedzano i reformowano, po czym wrocila i zniknela w niewyjasnionych okolicznosciach, az potwierdzono, ze zostala usunieta z firmy. W tak zwany miedzyczasie caly team, mocno z menadzerka zaprzyjazniony, sie sprzysiagl przeciwko mnie, albowiem ja, jak to ja, jestem kobieta pracujaca, zadnej pracy sie nie boje, wiec chcialam tym wszystkim reformujacym pokazac, ze potrafimy. No i sie doigralam. Po kilku dniach wolnego na celebracje urodzin wrocilam, zeby zostac wezwana na przesluchanie, podczas ktorego dowiedzialam sie, ze dwie z dziewczyn oskarzyly mnie o kradziez, co zaskutkowalo zawieszeniem moich obowiazkow. 

Uczucie jest tudne do opisania. Apatia polaczona z totalna bezsilnoscia, panika, rozpacza, myslami samobojczymi etc. Hektolitry lez, telefon do mamy, przyjaciolki i sms do Ksiecia z Samochodem, ktory stanal na wysokosci zadania i zamiast sie rozczulac, jakie to okropienstwo mnie spotkalo, od pierwszych slow kazal mi googlac instytucje oferujace porady prawne i caly scenariusz co i jak. Pierwsze dni minely pod znakiem google, telefonu, free legal advice, az dostalam papiery potwierdzajace oskarzenia oraz zeznania swiadkow, ktore nie lezaly na jednej polce z prawda. Kolejne hektolitry lez i kolejna akcja: szukamy nowej pracy. I przypomnialam sobie o tym numerze, ktory od zawsze mialam w portfelu. Zadzwonilam z przeprosinami, ze dopiero teraz, ale nie wiedzialam, jak odpowiedziec... Wszystko ok, oddzwonia, zeby mnie zaprosic na rozmowe. Poszlam, przegadalam z moja byla klientka i przyszla szefowa poltorej godziny, podczas ktorych dowiedzialam sie, ze w 'biurze' moja szefowa ma wiecej butow niz ja mialam przez cale swoje zycie, a w lodowce zawsze jest wino i szampan, jak rowniez Diet Coke. I wiedzialam, ze jestem w domu.

Takze bede zarzadzac oswietleniowym showroomem. Boje sie jak cholera, ale dam rade. Showroom jest na mojej ulubionej ulicy, od ktorej zaczela sie moja cala londynska kariera - Kensington Church Street. Eileen czekala na mnie kilka miesiecy i od razu wiedziala, ze ja to ja i koniec. Ja po pol dnia spedzonego w showroomie w sobote na kacu gigancie po szalonej nocy w The Hawley Arms z Nonita, moja londynska soul sister i poderwaniu Mr Cute Ashtray (to ta czesc, ktora nie chce sie chwalic) powiedzialam tak i teraz tylko czekam, zeby sie oczyscic z zarzutow, co mi idzie niezle, i powiedziec REISSowi papa, fuck off and die.

Takze jest my own private fairytale, ale z takim dramatem, ze mi raczki opadaja. I sie zastanawiam, jak ludzie to robia, ze sobie normalnie zyja, maja te sama prace przez 5 czy chuj knows ile lat, nie nudza sie, nie maja drog przez meke, tylko sa shiny happy i tyle. No bo z mojej skromnej perspektywy zwyczajnie sie nie da.

Monday, May 24, 2010

Ja, jak to ja, jak nie mam weny na rozdzial wielotomowej epopei, to nie siade i nie napisze. A jak mam temat, a przy okazji i dupresje, to tym bardziej. A dupresja nastapila, albowiem po epizodzie z Trzecim Bratem jakos wszystko bylo siadlo, mnie przede wszystkim, porozkladalam siebie na czynniki pierwsze - nie pierwszy i nie ostatni raz, doszlam do wnioskow nie nowych i jakos musialam sie poskladac do kupy. Troche mi to zajelo, jak widac na zalaczonym obrazku.

Z autopsychoanalizy moznaby wysnuc poniekad kompleks Elektry, powyninany nieco. Kompleks niekochanej corki ojca, ktora szuka jego odbicia, ale jako, ze niekochana na wejsciu, to tak sie boi tego niekochania, ze pieprzy sobie sama wszystko, zeby uniknac kolejnego niekochania. Wiec to ona trzyma wladze, nie baczac na to, ze robi kuku nie tylko sobie, ale i tej drugiej stronie. Ale, ze kuku zrobione sobie samej boli mniej, to lepiej zawczasu sobie zagrodzic droge do skrzywdzenia przez tego, ktory moglby nie kochac. Ok, tyle filozofowania, bo temat jest rozwalkowany doszcztenie i nie ma sobie co piora strzepic. Dodam tyle tylko, ze po calej historii nawet Mama byla zdziwiona, ze to u mnie tak podswiadomie gleboko siedzi. 

Co by nauczke wyciagnac i jakos isc do przodu, postanowilam co nieco poreformowac. Jako pierwdzy krok postanowilam zerwac z zabijaniem czasu na moim sekretnym uzaleznieniu, a mianowicie internetowym randkowaniu, przede wszystkim dlatego, ze to nie moja bajka i przez caly moj czas tam de facto do zadnego randkowania nie doszlo, a to dlatego, ze ja sie w to zwyczajnie nie bawie, a ze sie nie bawie, to, jak to moj drogi brat Fetysz mnie nauczyl ostatnio, na chuj? Wiec wzielam i nacisnelam magiczny guzik 'delete profile' i do widzenia, nie do jutra, jutra nie bedzie, jestem single & fabulous i nie udaje, ze chce, zeby bylo inaczej. 

Ponadto mam miesiac urodzinowy, wiec zgodnie ze starym zwyczajem swietuje od pierwszego do ostatniego dnia. Zacwierkalam kiedys na twitterze, ze w tym miesiacu potrzebuje sponsora na: podklad, sciecie wlosow i 2 pary butow. Podklad, sciecie i jedna pare mam, oczywiscie, dzieki sobie samej, a moje nowe cekinowe Conversy ida jako prezent od Mamy. Wszystko w ramach dorastania i prezentow. Rok temu sprawilam sobie BlackBerry na kontrakt, to w tym roku zainwestowalam w elektroniczna szczoteczke do zebow - taka porzadna, podlaczana do pradu, bo mi sie te na baterie znudzily. 

I tak lazilam sobie w ramach urodzin to tu, to tam, az zapelzlam do mojego ulubionego charity shopu tydzien temu, tuz po scieciu wlosow (wracamy do korzeni, asymetria, z lewej prawie nic, no, musi byc profesjonalnie, wiec niewiele), zeby sobie jakies dvd czy ksiazki wypatrzyc. Wypatrzylam, az tu widze na kasie stoi taka mini ksiazeczka 'YOUR BIRTHDAY MAY 26'. Otwieram, nudy nudy, jakies biografie skrotowe etc, a na koncu horoskop taki dosyc szczegolowy. Ide do rozdzialiku 'LOVE', a tam:

Unless there is some stabilizing influence from the ascendant or other planets, first decan Geminis are likely to be fickle and unreliable in love. How could one imagine that such inherently restless individuals would be able to stick with one person for any length of time, any more that they would be liable to remain in one place? They usually have a plausible excuse for their behaviour (these are the fastest talkers and the most inventive liars of the zodiac) but the fact is they just tire very rapidly of the familiar. This is probably because of their approach to life, mental curiosity will always be stronger than emotional commitment.

No, to mi powiedzieli. Jestem hopeless case i chyba po 26 latach jestem z tym faktem po imieniu i jest nam razem dobrze.

Zeby zakonczyc z pozytywnym akcyntem, no, przynajmniej humorystycznym, opowiesc z polki nie do konca 'LOVE', ale pokrewnej. Mam przyjaciela makijazyste, ktory pracuje w salonie wraz z niesamowicie oko me przykuwajacym mlodziencem. Postanowilam wypytac kto zacz, dowiedzialam sie, ze Artysta, nieco niesmialy i jakis taki mocno specyficzny w kontaktach z plcia przeciwna, no to ok, obadamy temat. Jako naczelny cyber stalker wynalazlam delikwenta, gdzie sie dalo, co by sie dowiedziec, z kim mam do czynienia, w sensie co za artysta i czy mi to lezy. Lezy, cudownie, no ale raz widzialam, slowa nawet nie zamienilam porzadnie, wiec wiadomo - fantazja, fantazja, bo fantazja jest od tego, aby bawic sie, aby bawic sie, aby bawic sie na calego. Ale przyjaciel postanowil sam z siebie mi dopomoc, mial mnie zaprosic na jakies urodzinowe drinki z cala ekipa z pracy, ale zostaly odwolane raz, zostaly odwolane drugi raz, mi fantazja nie podlewana jakos wiedla systematycznie. Az tu nagle dostaje sms od przyjaciela, ze gadal z Panem Artysta i Pan Artysta powiedzial, zeby przekazac mi jego numer telefonu, co by sie umowic kiedy tylko mam ochote. Zbladlam, zapadlam sie pod ziemie i mentalnie wrocilam do liceum. Ale uznalam, ze skoro goscia nie znam, to nie mam nic do stracenia, a do zyskania owszem - moge go poznac! A poza tym bede wygladac na jeszcze wieksza idiotke jak z tego numeru w zaistnialej sytuacji nie skorzystam, wiec raz kozie smierc, wystosowalam krotka wiadomosc tekstowa przedstawiajac sie i czekajac, co bedzie dalej. Odpowiedz nadeszla szybko i tak oto wdalam sie w smsowy ping pong, bardzo sympatyczny i wypelniajacy mi sobotni bezplanowy wieczor. Posypaly sie pytania co robie owej nocy, gdzie mieszkam, gdzie on mieszka, okazalo sie, ze mieszka w East Dulwich, czyli glebokie poludnie Londynu (to tam, gdzie zadne metro nie dociera), ja, ze nigdy tam nie bylam, wiec w odpowiedzi 'I'll show ya! Come to East Dulwich!' i dokladne instrukcje, co i jak, zeby sie tam dostac. Mi wyobraznia oczywiscie ruszyla i zeby nie bylo - bylam na 12-kilometrowym spacerze po poludniowym wybrzezu Tamizy i jest tam pieknie, wiec mi apetyt urosl i nastawilam sie na spacer po East Dulwich, ktory zamienilabym na spacer po moim odkrytym Bermondsey. No dobra, nie bede udawac, ze moja wyobraznia sie zatrzymala na spacerze, gdyz poniewaz ona granic nie uznaje i lubi zyc wlasnym zyciem. Tak czy inaczej po takich zachecajacych instrukcjach transportowych na moje pytanie gdzie i kiedy odpowiedziala mi cisza... Cisza, jak wiadomo, to najlepszy wspolny znajomy moj i Chrupka, jak rowniez ostatnimi czasy Ksiecia i niezliczonej ilosci tych, co przed nimi i po nich. W glowie zapalil mi sie neon 'HE'S JUST NOT THAT INTO YOU', co bylo ok, wszak goscia (jeszcze) nie znam, wiec jak ma byc into me? I tak do czwartku, kiedy to postanowilam sie dowiedziec co i jak ze spacerem. I uwaga, gwozdz programu.

Teatrzyk Czerwona Pantera ma zaszczyt przedstawic:

Zaskakujaca rozmowe Madzi z Panem Artysta  

MADZIA: Hello stranger, so what happened to the big south pole expedition plan? Deal or no deal?

PAN ARTYSTA: What you doing tonight?

MADZIA: Currently updating my blackberry - thrilling.

PAN ARTYSTA: I'll show you thrilling, come meet me later.

MADZIA: Where & what time?

[Dramatyczna przerwa w komunikacji, trwajaca od 22:34 do 23:46.]

MADZIA: How late is later...?

PAN ARTYSTA: Haha!! Hmm... Well are you free? It's quite late? ...... If you want you can come to mine?

MADZIA: It is indeed, plus work tomorrow. Saturday?

[Dramatyczna przerwa przed momentem kulminacyjnym.]

PAN ARTYSTA: Ha! Very true... Ok, saturday night.. Without being outrageously blunt.. Shall we meet up, have a few drinks, and have sex? ........................

[Przerwa na opad szczeki, oraz na emergency chat z bratem Fetyszem, bez ktorego nie bylabym w stanie splodzic zadnej sensownej odpowiedzi, albowiem raczki mi opadli, a wraz z nimi talent do cietej riposty.]

Kurtyna.

Niniejszym z przykroscia oznajmiam, ze moja przyjazn z East Dulwich zostala odroczona na czas nieokreslony.

Wednesday, April 21, 2010

Wiem, ze troche mi to zajmuje, ale serio nie lubie pisac, jak nie mam nic do powiedzenia. To tak jak z tekstami piosenek. Wszyscy artysci, z ktorymi czytalam wywiady (a mam za soba etap ostrego czytaia muzycznego, ktory obecnie jest jakby w ofensywie) zawsze twierdzili, ze najlepsze teksty pisze im sie, kiedy maja dola, albo kiedy sa szczesliwi. Generalnie skrajne emocje. U mnie jednak bardziej napedzajaco dziala dol (ciekawe, czemu, hm...), gdyz poniewaz jak mam naplyw radosci, to czuje sie jak naiwna licealistka, dla ktorej wszystko jest rozowe w niebieskie chmurki i pachnie wata cukrowa. Pomijam milczeniem, ze zazwyczaj, kiedy czytam moje posty s perspektywy czasu, to i tak czuje, jakby je pisala naiwna licealistka. Wniosek: naiwna licealistka we mnie jest wciaz zywa. Ma na imie Pollyanna. Wrodzila sie we mnie jeszcze w podstawowce, kiedy to generalnie bylam koncertowym molem ksiazkowym i tluklam dwie ksiazki dziennie. Ten etap tez jest w ofensywie, ale z tym akurat walcze. Fakt, ze mam prace na pelen etat i nierowno pod sufitem, podobnie jak upodobanie do woluminow 500 stron plus nie pomaga, ale mozna zaobserwowac pewien postep.

Wstep mogl zasugerowac, ze cos sie wzielo i wydarzylo. A i owszem. Koncertowo - oczywiscie. Otoz jestem, prosze pana, na zakrecie, jak spiewala Osiecka Janda. Tak, chodzi o Ksiecia z Bajki. Tfu, z Samochodem. I znowu, jak spiewala Przemyk (albowiem ja mysle w piosenkach, moj mozg to jedna wielka szafa grajaca, do ktorej grosik wrzuc i hulaj dusza, piekla nie ma), nie mam zalu do nikogo, sama sobie krzywde zrobie. I zrobilam. Kuku duze. Dzisiaj sie podnioslam, zajelo mi to dni cztery, ktore powinnam byla poswiecic na pracowite skladanie do kupy magisterki, ktora nade mna wisi jak miecz przeznaczenia. Dzisiaj plan na pierwsze zdanie. I nie bedzie to 'Mrs Dalloway said she would buy the flowers herself.', niestety. Aczkolwiek plan jest, co by moja historie przerobic na ksiazke, albo i lepiej, na serial komediowy, Magda w wielkim miescie. Nie, musi byc brat w tytule. Zabawne, statystyka mi pokazuje, ze ktos tu zaglada regularnie wchodzac przez haslo w google 'spalam z bratem'. No, to sluchajcie, albowiem to nie wszystko. 

Cala historia zaczela sie zeszlego Nowego Roku, impreza, Camden, szal, Ultimate Power. Te czesc juz znamy, owszem, spalam z bratem. Brac jest dwoch. Moja Mama poznala juz wszystkich, przy czym trzeciego owego pamietnego dnia, kiedy to Ksiaze nam sie objawil przed moim ulubionym pubem, w towarzystwie owczesnej dziewczyny i Trzeciego Brata wlasnie, przedstawionego nam nie mniej ni wiecejk tylko tak: 'And this the Third Brother' (na wspomnienie tego przedstawienia ja i Mama wciaz wybuchami smiechem) . Rok i dwa i pol miesiaca pozniej, impreza przelomowa, ta po pierwszej probie pojscia na kawe, ale przed tym faktycznym pojsciem. Ksiaze mi zarzucil Kopciuszka, czyli pojawil sie i zniknal, jednak the show went on i bawilam sie wysmienicie w towarzystwie Pierwszego Brata, wszystkich krewnych i znajomych krolika, no i Trzeciego Brata rowniez. Jednakowoz kiedy sie zorientowalam, ze Trzeci Brat cos jakby zmierza w podobnym kierunku, w ktorym na ongis Brat Pierwszy (aczkolwiek o wiele subtelniej), postanowilam uciekac, uciekac, albowiem szemranych historii z ta rodzina mam juz jakby wystarczajaco. 

Poltora miesiaca pozniej. Byla kawa. Bylo odprowadzenie na stacje, wygrana rozmowa o wprawdzie nie wymarzona, ale przynajmniej platna prace, bylo przypadkowe (no, prawie przypadkowe, wszak ja jestem malym Sherlockiem w spodnicy, jak sie zjawiam tam, gdzie on, to nigdy w 100% przypadkiem, aczkolwiek rowniez nigdy z gwarancja sukcesu) piwo, wszystko w odstepie tygodnia, az nadeszla kolejna impeza. Przed impreza dramat, bo przegapilam bilety, wszystkie poszly, a ja nie dosc, ze misja z Ksieciem, to jeszcze znajomi poznani ostatnim razem (podczas biletowego dramatu oczywiscie, laski mnie uratowaly swoim nadprogramowym i sie wzielysmy i skumalysmy od razu), zawiedzeni, ze nie mam jak sie dostac. Wszyscy moi krewni i znajomi - uderz do Ksiecia, a ja nie, nie bede, sama sobie zalatwie, nie chce sie uciekac do jego znajomosci, tlu, pokrwwienstwa. Az tutaj niespodzianka, dwa dni przed godzina zero Ksiaze nagle wyskakuje z haslem, ze nie mam biletu, tak? Bo jego znajomy ma najprawdopodobniej jeden zbedny, nic pewnego, ale nastepnego dnia da mi znac. Ok, czemu nie. Nastepnego dnia, 10 rano - znajomy sie jeszcze nie odezwal, ale da mi znac pozniej. Nie ma sprawy. Na wszelki wypad zaczelam sie rozgladac po sieci za inszymi opcjami biletowyi, i znalazlam trzy, ale niewazne. Dzien zero. Umowione odbiory biletu w dwoch miejscach, jednen musialam skasowac, a tu niespodzianka, sms od Ksiecia, ze ma dla mnie bilet od znajomego Trzeciego Brata, do odbioru na miejscu, on tam bedzie od jakos wczesnie, wiec mam zadzwonic, to po mnie wyjdzie. No to odwolujemy kolejny odbior biletu. Na miejsce dotarlam fashionably late, Ksiaze mi podrzucil bilet i zniknal do srodka, wysylajac sms, ze do zobaczenia na froncie. Zaczelam od wizyty w lazience (rada Mamy: musisz poprawic perfekcyjny makijaz), nastepnie sprawilam sobie pierwsze piwo (na ktorym powinnam byla poprzestac), poszlam odnalezc moje znajome i z wysokosci balkonu obserwowalam Ksiecia z Trzecim Bratem wypatrujacych czegos bardzo intensywnie. Kiedy wreszcie Ksiaze mnie wypatrzyl i zamahal, nadszedl moment podejscia i przywitania sie, wiec po wielkim hugu i gadce szmatce Ksiaze zapowiedzial, ze idzie zwiedzic obiekt w celu odnalezienia znajomych, ale 'the most important people are here already'. Na taki tekst powinnam byla sie rozpuscic jak cukier na patelni, ale uzbroilam sie jakos dziwnie skutecznie w pancerzyk pt. 'he's just not that into you, don't expect anything', wciaz nie do konca wierze, ze autentycznie potrafie to zrobic. Impreza sie rozkrecila, z laskami uderzylysmy wreszcie na nasz ulubiony front, polalo sie drugie piwo, i trzecie, i, niestety, czwarte (a trzy to moja najbezpiecziejsza ilosc, zjedzenie podczas calego dnia salatki z buraczkow tez nie pomoglo). Humory wysmienite, towarzystwo podobnie, Trzeci Brat wciaz patrzyl. No i niestety, po tym czwartym piwie moje zdolnosc racjonalnego myslenia zaczela mnie opuszczac co jakis czas na chwile, wiec jak mnie Brat Trzeci nagle pocalowal, nie ucieklam. Przynajmniej nie od razu. Wiem, ze na pewno lapalam sie za czolo, smiejac sie i myslac, ze to sie nie moze dziac. Ale to jeszcze nie koniec! Postanowilam uciec od Brata i podczas ucieczki natknelam sie na brata innego z djow, oczywiscie najlepszego kumpla calej wesolej gromadki. I on tez w przyplywie wielkiej czulosci, postanowil mnie pocalowac. Nie, to nie koniec. Po tym zupelnie nieoczekiwanym pocalunku magicznie wrocilam w ramiona Trzeciego Brata. I z powrotem ucieklam do tamtego, ktory mnie poczestowal piatym piwem, co serio nie bylo pomyslem dobrym. I z powrotem do Brata. I z powrotem. I jeszcze raz... Az zapalily sie swiatla, koniec balu, oczywiscie zasnelam w autobusie do domu i przejechalam swoj przystanek.

Morning after. Oh-my-head. Po chwili uderzylo mnie, co narobilam. Rozryczalam sie jak dziecko, a, ze oczywiscie poranek byl z gatunku 'when I wake up in my make up', maskara mi splynela na brode. Doprowadzilam sie do porzadku. Komputer. Ksiaze online. 'You were trashed'. O, tak... Gadka jak zawsze, tak, I was trashed, swietna zabawa, bla bla bla, nagle on, ze he didn't even kiss anyone. Ja, ze not kissing is better than kissing and regretting. 'Who did you kiss?' 'I don't kiss and tell' (w tym momencie bylam dziko zdziwiona, ze on nie pamieta, w koncu to sie dzialo na jego oczach, chociaz wiem, ze jakos zalosnie probowalam sie kryc). Rzucilam tylko, ze nadrobilam nasze statystyki i dobrze, ze nie widzial the whole of my disgrace. 'What happened?' Nothing... Po czym zniknal. Jak wrocil po dobrej chwili (ja sie zdazylam wyszykoac do pracy etc), juz wiedzial... I niby bylo ok, sam mnie tlumaczyl, ze you were trashed, drunk times, don't feel bad. Na haslo, ze he's the only brother I didn't kiss rzucil 'I know, and it better stay that way too. It's getting incestuous.' Ale nie gadalam z nim od tamtego czasu. Trzeci Brat olal moja wiadomosc z przeprosinami za zachowanie, ten drugi w ogole olal zupelnie. 

I nie wiem dokladnie, skad ta depresja. Chyba wlasnie z tej Przemyk. I nie mam zalu do nikogo, ja sama sobie robie te krzywde. Za kazdym razem, kiedy moje zycie zmierza w mniej wiecej jakims kierunku, cos zaczyna sie ukladac, ja musze wejsc i, za przeproszeniem, ale bardziej poetycko sie nie da, rozpierdolic wszystko w drobny mak. A przede wszystkim rozpierdolic siebie. Bo jestem jednak dziewczyna. Cos takiego musi mi trzepnac po emocjach z co najmniej kilku stron. Kolejny brat. Teren zakazany. Pomijamy, ze niczego nie oczekujemy, i wlasnie dlatego to sie wydarzylo, ale czysto hipotetycznie - gdyby Ksiaze wlasnie sie pogodzil z akcja z Pierwszym Bratem, to wlasnie spierdolilam to na nowo. A sam Trzeci Brat? Czail sie od jakiegos czasu, wreszcie sie udalo, a ja co? Zaraz lece do innego. Ten inny jest tu najmniej wazny, ot, zdarzylo sie. 

A na samym koncu jestem ja sama, ktorej jest niesamowicie wstyd, glupio i przykro, bo tak, jak sie ladowalam pozytywnie Bjork i 'Big Time Sensuality' przed pojsciem na impreze, tak autentycznie 'I don't know my future after that weekend'. Bo cokolwiek sie by nie dzialo, Ksiaze moje miec dziesiec tysiecy innych Ksiezniczek, ja moge miec innych Ksiazat, ale nie chce stracic przyjaciela. Bo o to w tym miescie cholernie trudno. 

Thursday, April 1, 2010

Po nieobecnosci slusznej, w ramach zasady, ze nie trujemy, jak nie mamy o czym, powracam z tematem co najmniej na miejscu, a mianowicie onlajnowym. Wydawaloby sie, ze jestem w tej dziedzinie zwierzeciem, jesli nie bestia. Ze moje zycie bez komputerka i telefonu podlaczonego do wszystkich internetowych gadzetow byloby bardziej niz niepelne. Jednakowoz mialam w swym etosie kilka punktow spod znaku 'nigdy'. Jednym z nich byl przykaz, co by nigdy nie spotkac sie z ludziem poznanym w sieci. Jak wiemy nie tylko od Jamesa Bonda, nigdy nie mow nigdy.

Zaczelo sie od jakiejs samotnej, zimnej nocy (jak to zawsze bywa), podczas ktorej z nudow postanowilam wziac i sie zalogowac na stronie, ktorej reklame widzialam w metrze. Podejrzewam, ze musialam byc jakos w miare swiezo po oslawionym zerwaniu, potrzebowalam tak zwanego dreszczyku emocji, a ze skad inad wiadomo, iz najmocniejsza, to ja jestem w slowach, preferencyjnie pisanych. Wykoncypowalam zatem, ze taki ot naughty chat bedzie dla mnie idealny. Okazalo sie, ze chat nie jest tylko chatem, ale rowniez serwisem randkowym, czego nie wzielam pod uwage, wiec nie dosc, ze nie bylam zainteresowana sednem sprawy (randkowaniem), to jeszcze ta naughty czesc nie byla naughty na moje rozumienie tematu, w sensie porozmawiac, ba, interesujaco poswintuszyc z nikim sie nie dalo. Konto w try miga zlikwidowalam i koniec zabawy. Do czasu. Znowu bylo zimno, ciemno, pozno, nudno. No to imperium kontratakuje, a co. Obwarowalam sie nickiem co najmniej zenujacym (poziom zenady odpowiadal zenadzie wynikajacej z samego faktu, ze sie tam zalogowalam) i nie zwiazanym ze mna i moimi dotychczasowymi sieciowymi wcieleniami, zdjecia wrzucilam sprzed lat trzech, co by mnie nikt na ulicy nie rozpoznal i postanowilam dac portalowi szanse. 

I oto wchodzimy na grunt oddzielania ziarna od plew. Otoz szara rzeczywistosc prezentuje sie, bez ani grama przesady, nastepujaco: 95% atakow bylo nie do przyjecia z miejsca. Zostalam zbombardowana galeria krzywych, prostych, krotkich, dlugich, bialych, czarnych, zoltych i bezglowych penisow. W ramach zdjecia profilowego rzecz jasna. Jak nie bezglowe penisy, to panowie po 60-tce, jak nie panowie po 60-tce, to Essex, po polsku zwane jakze poetycki dicho, jak nie dicho, to armia. I teksty z gatunku 'mala, jestem na przepustce, mam pokoj w hotelu, wpadnij'. 5% (o ile to 5 nie jest zbyt laskawe) okazalo sie byc interesujacym materialem na rozmowy o muzyce, ksiazkach, lingwistyce, przy czym 80% z tych 5% to webdesignerzy, muzycy i fotografowie. (Pomine milczeniem moja wrodzona i perwersyjna w tym kontekscie naiwnosc znalezienia w takim, a nie innym miejscu materialu na dystyngowane konwersacje.)

Dochodzimy do sedna. Jako, ze mnie zycie nie nauczylo, postanowilam zrobic cos, co by przelamalo moj schemat. Postanowilam nie dosc, ze dac stronie szanse, to jeszcze dac jednemu z poznanych webdesignerow szanse. Podobnie, jak dalam szanse bojfrendowi, do ktorego nie czulam doslownie nic. Blad. Po pierwsze, zlamalam swoje postanowienie o niespotykaniu sie z kims poznanym w sieci. Po drugie, nie mialam ochoty sie spotkac. Po trzecie, koles mnie nie krecil. Owszem, przegadalismy godzin kilka o muzyce, albowiem gust mamy przerazajaco podobny, ale to by bylo na tyle. Co wiecej, po pierwszej randce, ktorej ze wzgledu na te muzyke etc nie mozna zaliczyc do tak do konca nieudanych (wszak bylo i stawianie drinkow, i odprowadzenie do domu, i pozegnalny make out kiss), po miesiacu postanowilam pojsc o krok dalej, co sie zakonczylo fiaskiem bardziej spektakularnym, bo jak sie mozna w lozku spodziewac fajerwerkow bez... fajerwerkow? Idac w zaparte, wdalam sie w internetowa konwersacje z typem, z ktorym poprzysieglam sobie nie wdawac sie w nic, albowiem jako chat up line mial wpisane 'I'll take you to steak dinner and then we can fuck', a jako zdjecie profilowe bezglowe ujecie korpusu pstrykniete iPhonem przed lustrem. Nie dosc, ze postanowilam sie wiecej nie spotykac, a chat up line to wyraznie implikuje, to jeszcze nie mam ochoty na jakikolwiek fuck, a na domiar zlego jestem wegetarianka! No ale niewazne. Kolejne przykazanie moje osobiste zaklada niezawieranie znajomosci z ludzmi, z ktorymi nie moge porozmawiac o muzyce, filmach i ksiazkach. A to byl typ sluchajacy radia i house'u. Nie yl nawet webdesignerem (o mysuku nie wspominajac), a ksiegowym! Chyba tylko z nieumiejetnosci powiedzenia 'nie' postanowilam sie umowic i tak oto dzisiaj wrocilam do siebie i zwyczajnie w swiecie osobnika wystawilam...

Bo na tym polega caly dowcip. Badz soba, wybierz Pepsi. Albo mango & passionfruit smoothie. Albo chai latte. Przeciez wiem, ze jestem typem 'all or nothing' i jak nie moge miec 'all', to bede bardziej szczesliwa z 'nothing' niz z 'anything'. 

I w ramach tej mysli podjelam krok znaczacy, a mianowicie podeszlam Ksiecia z Samochodem koncertowo, od niechcenia rzucajac (bardzo w kontekscie rozmowy), ze zapewne jestem scary, skoro boi sie ze mna spotkac. Odzew byl bardziej, niz zgodny z planem - 'Are you working today?' Alez skad, wszak nadaje do niego spod koldry, ledwo otworzywszy oczy po przebudzeniu. 'Wanna meet for a coffee, say at 1, same place?' I nadejszla wiekopomna chwila. Zajelo nam to rok i cztery miesiace od pierwszego spotkania. Niepojete, jak trudna byla ta kawa w swietle calego zwiazku, ktory zdazyl sie wybudowac na gruncie godzin przegadanych o kazdej mozliwej porze dnia, na kazdy mozliwy temat, z miejsc tak odleglych, ze nierealnych. I zeby bylo jeszcze zabawniej, po tym roku i czterech miesiacach, po pierwszej oficjalnej kawie, Madzia odprowadzila Ksiecia na dworzec i odprawila na rozmowe o prace! No ja przepraszam, ale idiotyczny banan z twarzy mi zejsc nie moze, albowiem jest to co najmniej nieprawdopodobne. Plus urocza rozmowa o dylematach mieszkaniowych, podsumowana moim, ze jedyne, co wiem, to to, ze jak bede rich & famous, to chce wreszcie zamieszkac w Bloomsbury. A Ksiaze na to: Bloomsbuty to moje ulubione miejsce, zawsze chcialem sie tam przeprowadzic. I po chwili lekko podejrzliwym tonem: 'mowilem ci kiedykolwiek, ze lubie Bloomsbury?' Nie, zaskakujaco, w morzu naszych tematow moje miejsce magiczne jakos nam zatonelo. Zatem poczekam teraz cierpliwie, az go cos w twarz uderzy. Moge czekac dlugo. Wszak wole 'all' od 'nothing'.

Ale najwazniejsze jest to, ze on jest prawdziwy. Istnieje nie tylko w mojej wyobrazni, jest zywy, mozna go dotknac i na zywo zna mnie tak samo, jak w naszym prywatnym matriksie. Moze z tego nie wyniknac absolutnie nic, wszak good friend jest o stokroc cenniejszy od bylejakiego bojfrenda. Tak czy inaczej -  'welcome to the real world'.

Saturday, March 20, 2010

Teatrzyk Czerwona Pantera ma zaszczyt przedstawic:

Nieprzywidziana rozmowe Matki z Corka

CORKA: Chrupek chce ze mna isc jutro do kina.

MATKA: Chrupek?

CORKA: No, Chrupek.

MATKA: A, Chrupek! (chichot) Na co?

CORKA: Nacho.

MATKA: (dziki chichot) Nacho? 

CORKA: Na czczo.

MATKA: (chichot nieopamietany).

Kurtyna

Tuesday, March 16, 2010

To dzisiaj na tapete bierzemy problem odwieczny, a mianowicie: I want it all and I want it now. Moze nie all, moze nawet nie wszystko na raz, ale tak jeden po drugim zdecydowanie teraz, zaraz. Albowiem zjawia sie taki moment, w krotym nastepuje podjeta decyzja. I od tego momentu nie ma chwili wytchenienia. Jest cel, azumyt obrazy, idziemy do przodu i nie ma mocnych, zadna sila nie powstrzyma, zeby sie palilo, walilo, sypalo piaskiem w oczy - nie, trzeba dopelznac i najlepiej jak najszybciej.

I oto po raz n-ty dobrnelam do momentu kolejnej decyzji. Przeprowadzam sie. Tak, znowu. Nie, nie z Londynu, nie z kontynentu, nie, po prostu z mieszkania do mieszkania. Musze. Zaczynam sie dusic, zaczyna we mnie rosnac ten wlasny pokoj, ktory rosnie do rozmiarow wlasnego mieszkania, wlasnego zamka w drzwiach, wlasnej lazienki, wlasnego czajnika... Jakkolwiek by to trywialnie nie brzmialo, gdyz wiem, ze w porownaniu z niektorymi, to ja tak zwana mloda dupa jestem, ja juz jestem za stara na gry i zabawy towarzyskie pod wspolnym tytulem 'flatshare'. Jak bardzo kocham sie dzielic, mieszkanie chce miec swoje. Nie dam nikomu. Moje herbaty, moje waciki, moje zmywacze do paznokci i moje mleko w lodowce. Sojowe. Light. I od momentu podjecia tej decyzji oczywiscie musze znalezc nowe natychmiast. I mialam jedno, na ktore bylam w stanie powiedziec 'tak' w momencie ogladania, zaplanowanego na dzisiaj o osmej wieczorem, ale ktos mnie wzial i ubiegl i zlozyl depozyt zanim ja nawet zapukalam do drzwi. Placz i zgrzytanie zebami. Bo ja autentycznie musze byc gdzie indziej z poczatkiem kwietnia. 

[...]przyszły mi na myśl gazele: hodowałem gazele w Juby. Wszyscyśmy hodowali tam gazele. [..] Myślimy, że są oswojone. Myślimy, że uchroniliśmy je przed nieznanym smutkiem, który cicho gasi gazele, zmieniając im śmierć w pieszczotę... Ale nadchodzi dzień, kiedy stają wpierając się różkami w ogrodzenie do strony pustyni. Coś je ciągnie jak magnes. Nawet nie wiedzą, że wymykają się człowiekowi. Wypijają mleko, które im przynosi. Pozwalają się jeszcze głaskać, jeszcze czulej wsuwają pyszczek w dłoń... Ale ledwo oswobodzone, już w jakimś radosnym galopie wracają do ażurowej ściany. I jeśli się im nie przeszkodzi, będą tam tkwiły nie usiłując nawet obalić ogrodzenia, ale po prostu stojąc ze spuszczonym łbem, z różkami wspartymi w barierę, i w końcu umrą. Czy to pora godów miłosnych, czy zwykła potrzeba galopu do utraty tchu? Same tego nie wiedzą. Kiedy je schwytano, nie zdążyły jeszcze otworzyć oczu na świat. Nie wiedzą nic o wolności wśród piasków, podobnie jak o woni samca. Ale my jesteśmy znacznie mądrzejśi od gazel. Wiemy czego szukają: przestrzeni, która da im poczucie pełni istnienia. Chcą stać się gazelami i tańczyć taniec gazel. Chcą zaznać pędu ucieczki, tego pędu strzały z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę, hamowanego nagłymi podskokami, jak gdyby tu i ówdzie z piasku wytryskiwały płomienie. Mniejsza o szakale, jeśli prawdą gazel jest potrzeba strachu, który je zmusza do przekraczania granic siebie i dobywa z nich taką potęgę skoku! mniejsza o lwa, jeśli prawda gazel wymaga, by umierały w słońcu, rozpłatane jednym ciosem pazurów! Patrzymy na nie i myślimy: zaczął się atak nostalgii. Nostalgia to pragnienie nie wiadomo czego... Przedmiot pragnienia istnieje, nie ma jednak słów, aby go wyrazić.
A. De-Saint Exupery, Ziemia, planeta ludzi

I nie byloby problemu, nie byloby placzu i zgrzytania zebami, gdyby nie moja galopujaca wyobraznia. Od momentu podjecia decyzji jest bardzo niedaleka droga do wyobrazenia sobie efektu. I niestety, moja galopujaca wyobraznia ma rozped gazeli, nic jej nie zatrzyma i juz widze siebie na tym lozku, na tej kanapie, przy tym oknnie. Juz sie wirtualnie pakuje i rozpakowuje, urzadzam, zapraszam na herbatki, juz tam zyje i mam sie dobrze. I kiedy to wszystko roztrzaskuje sie zanim nawet zdazylam zasmakowac, porazka jest o tyle trudniejsza do przelkniecia. 

To samo sie dotyczy spraw Ksiazat wszelakich, Chipsow rowniez. Moja wyobraznia zyje wlasnym zyciem, ktorego postanowilam nie limitowac. Dlatego porazki sa cierpkie, gdyz moja wyobraznia juz zadomowila sobie idee i mnie w tej idei i nie daje sobie przetlumaczyc, ze owszem, w teorii jest idealnie i sielanka i wiemy, ze gdyby tak bylo, bylibysmy w krainie mlekiem i miodem plynaczej i zyli dlugo i szczesliwie. Ale tak nie jest, niestety, przynajmniej nie tym razem, wiec trzeba sobie z fantem rade dac (wprawa robi swoje) i galopowac dalej.

Pytanie, czemu nie moge po prostu olac wyobrazni, zyc z dnia na dzien i przestac snic na jawie. Otoz nie moge. Skrzywienie zawodowe. Jak sie pochlonelo w dziecinstwie tyle ksiazek i tyle scenariuszy, to sie nie da nie myslec scenariuszowo - to raz. Jak sie w mlodosci wyladowalo w klasie humanistyczno-dziennikarskiej i pilowalo warsztat pisarski, to sie nie da tego warsztatu nie pilowac dalej, chociazby w wyobrazni - to dwa. Trzy - jak sie przy okazji szkolilo do olimpiady polonistycznej i przeszlo intensywny kurs interpretacji wiersza, to nie mozna juz zyc bez odwiecznego analizowania metafor, ba, wynajdowania metafor do analizowania, zadawania sobie oslawionego pytania 'co autor mial na mysli?' i walkowania tematu do momentu, w ktorym zostanie obrany z wszelkiego kontekstu, zostana suche slowa, ktore przy najlepszych wiatrach przyniosa jakiekolwiek znaczenie. 

Jednym slowem, jestem skazana na zycie ukryte w slowach. Kiedys sie sama zanalizuje poza granice istnienia, zostana ze mnie literki bez znaczenia. Byle we wlasnym pokoju.


Wednesday, March 3, 2010

Najnowsza teoria brzmi: moje wszystkie wkrety spowodowane sa checia, ba, koniecznoscia wrecz zamaskowania tego jednego, prawdziwego. Pytanie, oczywiscie, skad wiem, ze jest to wlasnie ten prawdziwy. Otoz - nie wiem. Nigdy sie pewnie nie dowiem. Juz kiedys stwierdzilam, ze za kazdym razem, kiedy nadchodzi moment powiedzenia sobie: dosc z powodow wielu i te wszystkie emocje, ktore rzekomo byly, nagle rozplywaja sie w czasoprzestrzeni, zaczynam watpic w przewdziwosc moich uczuc. Co wiecej, zaczynam watpic w moja zdolnosc do samego odczuwania, skoro to wszystko potrafie odegrac bardziej przekonujaco, niz faktycznie czuje. Sprawy zaczynaja sie komplikowac, gdyz poniewaz w danych momentach jestem swiecie przekonana, ze te emocje sa, zyja we mnie, rozrywaja mnie od srodka, dyktuja kazdy moj ruch i przejmuja kontrole nad moim swiatem. Ale z perspektywy czasu (tu nalezy dodac - nie tak dlugiego) jestem w stanie wytropic moment decyzji: tak, wpakujmy sie w to. Mojej decyzji. Nie porywu emocji, ktory nie pozostawil mi ani sekundy na zastanowienie, tylko przekalkulowanej decyzji. 

Oczywiscie decyzja ta determinuje fiasko calego przedsiewziecia. Niewazne, z czyjej strony. W przypadku bojfrenda z mojej, w przypadku Chipsa z jego (chociaz wisi gdzies jeszcze niewyjasniona dokladnie przyczyna, ale jesli przestalo mi nawet zalezec na znalezieniu odpowiedzi na to 'dlaczego?', to chyba serio mamy do czynienia z koncem absolutnym). Grunt, ze w obu przypadkach zaczelo sie od dzikiego oporu z mojej strony, przelamanego jednym malym gestem. I zapadala decyzja: ok, dajmy temu szanse, zobaczymy, co sie wydarzy. Nastepnie, jako, ze typem normalnym nie jestem, ba, naleze raczej do tego problematycznego gatunku, nastepuje niewytlumaczone przewartosciowanie, oto nagle to ja jestem na przedzie, to ja sie staram, to ja wmawiam sobie i swiatu, jak mi bardzo zalezy, jakie to jest bardzo idealne i w ogole no cud, miod i orzeszki. Do czasu... Czas bylby w sumie synonimem godnosci poniekad, ale niewazne, w momencie, kiedy nie da sie juz uciec przed stwierdzniem, ze to nie dziala, robi sie odwrot. I jedyny problem to dokumenty potwierdzajace obecnosc rzekomego uczucia. Jak ten blog. Juz dwa razy. I koniecznosc przyznania sie do bledu nie przed soba, bo to juz przerabialismy nie raz, nie dwa, nie dziesiec. Przed tym mitycznym 'calym swiatem'. A co, jak ktos to przeczytal i uwierzyl, ze to sie dzieje naprawde? A tu sorry, dupa, to byla moja wprawka spod znaku 'ciekawe, czy potrafilabym napisac harlequina?'. Z drugiej strony za to kocham moj blog. Za przeobrazanie zycia w literacka fikcje. Tylko troche czasu zajelo mi oswojenie sie z faktem, ze moje postaci literackie zyja innym zyciem, niz moje wlasne. 

Kolejne fundamentalne pytanie, zanim doplyne do brzegu, brzmi - czy ten brzeg to jest to prawdziwe, co maskuje tymi pomniejszymi wkretami? Czy to nie jest wkret - zapchajdziura? Jak nie wychodzi, to sie wraca, by miec czym zajac mysli, do czasu nastepnego. Ale skoro te wkrety przychodza i odchodza, nie pozostawiajac zadnego sladu, a ten siedzi i sie nie rusza, to chyba problem sie rozwiazuje sam z siebie. 

No i do tego wszystkiego musze dorzucic kluczowa dla mnie kwestie: mother knows best. Otoz powszechnie wiadomo, ze ja bez mojej Mamy nie funkcjonuje. Nie da sie i tyle. Roaming i tylko roaming powoduje, ze nie dzwonie codziennie, bo zbankrutowalabym, £100 miesiecznie za telefon to jednak o polowe za duzo jak na moja obecna kieszen. Mama zawsze wie lepiej. Zawsze jednak pozwala mi popelniac moje bledy samodzielnie, co bym sie nauczyla. Niekiedy idzie mi wolno. Zawsze jednak wie lepiej, ja wiem, ze ona wie lepiej, wiem, co wie i wiem, co powinnam, a czego nie, wiec jak cos spieprzam, to na wlasne zyczenie, bo ona juz powiedziala, ze tak bedzie. Jako, ze tutaj sie Dzien Matki zbliza, to sobie pozwole kartke wkleic, bo piekna jest.
I to tyle tytulem wstepu. Wstep bedzie (postaram sie) dluzszy od tresci, albowiem chcialam sobie przede wszystkim uswiadomic, ze mam wrazenie, ze sytuacja, z ktora mam do czynienia, to proba wyparcia pamietnego Ksiecia z Samochodem. Wyparcia nieudanego. Telegraficzny skrot. Historia trwa juz rok i 3 miesiace. Miala start bardziej, niz niefortunny, podczas imprezy noworocznej, kiedy to o polnocy he kissed someone else (za co przeprosil), na co ja postanowilam zrobic to samo.  Zly wybor. Bardzo zly. Ale jest spark, jest fajnie, fejsbuk oczywiscie nieoceniony, zaczynaja sie godziny na chacie. I kiedy mowie godziny, mam na mysli godziny. Po miesiacu jakos kolejne spotkanie, kolejny spark, ale zly wybor pokutuje, dramat, bez sensu. Mimo to - chat wciaz zywy. Codziennie. Czasami rzadziej, czasami z odleglych pieciogwiazdkowych pokoi hotelowych, czasami z pracy, czasami z lozka. Minely miesiace, pojawil sie bojfrend, nastapil headfuck, podczas ktorego on mi wyrzucil, ze I used to like him, ja mu wyrzucilam, ze he used to like me too, ale zly wybor boli przez cale zycie. Przez cala te konwersacje o godzine przesunelam trzecia randke z bojfrendem, polazlam zalana lzami, na trzesacych sie nogach i rzucilam sie jak wsciekla w caly ten 'relationship', ktory moznaby podsumowac 'Highway to Hell'. Przy calym moim idiotycznym wyrachowaniu pozwolilam panom sie poznac, a jakze, co przyplacilam kolejnymi lzami i zarzutami bojfrenda, ze chcialam tylko sie nim popisac etc. I moge to wreszcie powiedziec: tak, mial racje, wiem, ze bardzo przekonujaco odegralam zraniona, ale niestety prawda byla taka, ze chcialam zobaczyc w spojrzeniu Ksiecia jakakolwiek pozywke dla beznadziejnej nadziei. Co wiecej, u mnie byl bojfrend, u niego pojawila sie w pewnym momencie gerlfrend i sytuacja z gola podobna. 

I tu na scene wkracza Mama. Mama, ktora przyjechala do mnie tuz po najwiekszym bojfrendowym piekle na ziemi, przeryczanej i nieprzespanej nocy z fajerwerkami ketaminowymi (jego, nie moimi). Juz wiedzialam, ze to koniec, ale oczywiscie Mama musiala potwierdzic. Wiec poszlysmy na piwo. Do mojego ulubionego pubu. I tak sobie stalysmy przed pubem, popijajac Kronenbourga, kiedy na horyzoncie pojawil sie Ksiaze z Samochodem, aczkolwiek bez samochodu, za to w towarzystwie gerlfrend i brata. Trzeciego. Co by skrocic, Gerlfrend i brat mieli niewatpliwie najmniejszy udzial w rozmowie. Kilka dni pozniej zabralam Mame na koncert, co by sie z Ksieciem lepiej poznala. Mialysmy ubaw po pachy, hichoczac jak licealistki. Tydzien pozniej bojfrend przestal byc bojfrendem. Jakies dwa miesiace pozniej gerlfrend przestala byc gerlfrend (Mama: 'O, tak szybko?')

I wracamy do wielogodzinnych czatow. Przechodzimy przez moje zmiany mieszkan, prac, jego strate pracy. I przez caly moj czas w tym miejscu, gdzie wszystko sie zmienia z dnia na dzien, jedyne, co jest pewne, to ten pieprzony czat i to pieprzone zielone swiatelko, i swiadomosc, ze cokolwiek sie nie zdarzy, po drugiej stronie jest ktos, kto zna mnie zbyt dobrze. I glupie, ze nie potrafie tego przeniesc w codziennosc, a staralam sie wiele razy i on o tym dobrze wie. Ale postanowilam wziac sprawy w swoje rece. A raczej Mama kazala mi. Poszlam, pokazalam sie, zawrocilam w glowie. On zawrocil. 

Game: on.

Thursday, February 18, 2010

Manifestowo po raz kolejny. Jak juz mnie wyzywali od feministek najgorszej masci, to niech bedzie po calosci, a jak, co sie bede oszczedzac. Szumnie zwane boobsy maleja z dnia na dzien, moge wrocic do bezstanikowania i rytualnie spalic te dwa, co nabylam w ramach dziewczynskiego zrywu, bo fajnie miec takie ladne koronki tudziez panterki (szuflada sie nie moze napatrzyc) - i spaleniem niniejszym podtrzymac oslawiony mit, ktory tak sie ma do rzeczywistosci jak moj drugofalowy feminizm. 

Tak czy inaczej w ramach kultywowania nie bycia dziewczynska dziewczyna (girly girl zdecydowanie brzmi lepiej) postanowilam (nie po ra zpierwszy zreszta, aczkolwiek w innym kontekscie), ze pierdole, nie robie. Nie bede sie bawic w gierki. Nigdy nie chcialam i nie zamierzalam i staralam sie wystrzegac, jak ognia i wychodzilo mi to dobrze bardzo - do czasu. Zawsze pojawial sie ten element taktyczny, klasyczne szachy: moj ruch - twoj ruch, jak trzeba ruch przemyslec, to trzeba, jak trzeba poczekac na odpowiedz, to trzeba. I niewazne, ze do usranej smierci, ale konwenans jest, dziewczynie nie wypada, bo pomysla, ze latwa, ze sie stara, ze jej zalezy etc... 

I tu sie pojawia sedno sprawy. Przepraszam bardzo, a to tak bardzo zle, ze zalezy? Jak zalezy, to trzeba uciekac za siodma gore i osma rzeke, bo ojejku jejku, co to bedzie? No jak to, co bedzie? Dobrze bedzie, bo jak sie stara i jej zalezy, to znaczy, ze nie pusci kantem po tygodniu, nie znudzi sie, nie zacznie stroic fochow, nie zdradzi z najlepszym kumplem na imprezie i cokolwiek innego zrobic by mogla. I bunt we mnie rosnie z kazdym dniem bardziej. Bo serio mam dosc nawet swojego dystyngowanego wywracania oczami na dzwiek 'my ex-girlfriend' (choc musze przyznac, ze owo wywracanie wprowadzilo niejaki koloryt do calej sytuacji). 'Chips's ex-girlfriend', tak sie zlozylo, najpierw sprowadzila Chipsa do Londonu (to akurat ma laska na plus), wziela sie i uwinela w romantycznym gniazdku gdzies na zadupiu aka zone 3, po czym wziela i zdradzila z nowym szefem i zostawila jakos przedswiatecznie. I oto jestem, walcze co tydzien z duchem, ktory niestety jest egzorcyzmoodporny. I nie kumam, jakim cudem ona caly czas powraca, ze swoja zdrada i mocno srednim prezentem swiatecznym, a ja jestem na wyciagniecie reki, gotowa na kolejne ryzyko, bo z powodow wielu uwazam, ze warto, i rwe naprzod niczym Central Line w godzinach szczytu, ale przez 'signal failure' wciaz laduje na bocznym torze. 

I nie bede sluchac, ze tu trzeba byc 'aloof, unavailable ice queen'. Bo jak tak, to ja sie z tego biznesu wypisuje. Ja musze po swojemu i bede uparcie po swojemu praktykowac do skutku, bo nie wierze, moze i naiwnie, ze oni wszyscy, co do jednego, maja rownie irracjonalnie poprzewracane w glowie. I nie chce mi sie bawic w kotka i myszke i odpowiadac na bardzo codzienny sms z tygodniowym opoznieniem. Jak chce miec odpowiedz teraz, zaraz, to serio wole zadzwonic i miec sprawe jasna. I w dupie mam, ze moze odkrywam sie za bardzo. Bo serio, co jest tak bardzo zlego w szczerym zauroczeniu z perspektywa rozwoju? Aby na pewno zakochanie jest gorsze od zdrady?

I wiem, ze sama twierdzilam zawsze, ze 'it's either there or it's not there' i jakby w tym przypadku nie bylo 'there', to bym olala i poszla dalej. Ale 'it is there', co coraz bardziej irytujaco jest oczywiste rowniez dla tak zwanych osob trzecich, ktore nie maja oporow wyrazic swojego pogladu na sprawe, wiec przynajmniej wiem, ze nie mamy do czynienia z klasycznym 'it's all in my head'. I wiem, ze nie jestem idealna, nigdy nie bylam i nigdy nie bede (vide malejace boobsy, rozmiar raczej zenujacy, tudziez nieistniejacy). Ale w pewnym momencie, po ilus tam probach, fiaskach i idealach siegajacych bruku zaczynam kalkulowac i nie szukam tego idealnego Ksiecia z Bajki. Szukam Ksiecia z Potencjalem. Nie wpadam od pierwszej sekundy. Wrecz przeciwnie, ide wbrew swoim marzycielskim preferencjom, dajac szanse etc. Tak bylo tym razem. Najpierw probowalam sie opedzic, ale zmieklam, otworzylam drzwi Chipsowi, bo stwierdzilam, ze zasluguje na takiego typowego, gentelmanskiego, grzecznego i szarmanckiego typa (ktory, oczywiscie, w ramach 'cicha woda brzegi rwie', donosi mi systematycznie o narkotykowych ekscesach i tym podobne - klasyk, bad by musi byc, chocby undercover). Wiec co jest nie tak z mojej strony?

I nie moge sie oprzec wrazeniu, ze to wszystko przychodzi z czasem, ktory umyka. Zegar jak tykal, tak tyka, lat nie mam juz -nastu, on tez sie zbliza do kolejnego magicznego progu. I zwyczajnie w swiecie jak chwytam za telefon, bo nie chce mi sie czekac na odpowiedz na sms, to chwytam dlatego, ze po pierwsze - szkoda mi czasu na bezproduktywne czekanie, moglabym go spedzic ciekawiej, a po drugie - zycie jest za krotkie, by biernie siedziec i czekac na to, co wydarzy sie jutro, gdy mogloby wydarzyc sie dzisiaj. Jutra moze rownie dobrze nie byc. Nie ma sensu marnowac tych swietnych chwil, ktore moglyby sie nigdy nie wydarzyc. I dlatego I'll fight for this love. Ale poczekam do jutra. 

Monday, February 8, 2010

Jestem obecnie na etapie: zasnac i obudzic sie za kilka miesiecy. I niby nie byloby w tym nic nowego, miewam takie stany regularnie, jednakowoz obecnie wizja, ktora sobie wymarzam po przebudzeniu prezentuje sie nastepujaco: Chips sie okresla, znajdujemy mu porzadna prace, ja dostaje awans i laduje w innej, wiekszej i bardziej prestizowej lokalizacji, sie szkole, mieszkamy razem (!) w jego niebieskim pokoju, z kibelkiem z ta zawieszka do papieru zmontowana ze starego kurka, w ktorej sie zakochalam, z jego adapterem i winylami z Davisem - Milesem, kolekcja Polanskiego, Malle'a, Godarda i amerykanskiej klasyki, plaszczem Burberry i kapciami od Prady. Przeraza mnie to nieco, a i owszem, ze cos jakby nie wiem, zegar biologiczny tykal? Ze byloby fajnie miec ladne mieszkanie, a nie urocza, acz szwankujaca z powodow wielu pelna chate z czterema chlopcami. Podwojne lozko pelne, a nie do polowy puste. I brak obaw w kwestii samotnego wracania do domu w srodku nocy przez polowe miasta. 

To wszystko sprowadza sie poniekad do ogolnoswiatowego kryzysu 14 lutego, ktory to dzien, jak bardzo chcielibysmy ignorowac, pakuje nam sie na twarz tak, ze bardziej sie nie da. I moge sobie powtarzac nie wiem, ile razy, ze pierdole, mam w dupie male miasteczka i male amerykanskie swieta, ale sie nie da tak do konca, bo pierdolic, to ja sobie moge, ale mojej marzycielskiej naiwnosci nie nie wyzbede, a z moja miloscia do kartek, zwlaszcza Edwarda Monktona, nie da sie, no serio sie nie da nie myslec ani troche o tym, zeby takowa dostac. Zwlaszcza, ze znowu znalazlam idealna:

I nie chce zapeszac, ale cos nam przyspieszylo ostatnio, a pieprzony 14ty sie zbliza, wiec nie wiem, no nie wiem, staram sie nie myslec, i nawet w wiekszej ilosci czasu mi wychodzi, ale czasami nie umiem.

To pewnie tez dlatego, ze jednak jestem dziewczyna jakby nie bylo. A ostatnio mialam z tym pewne problemy, gdyz poniewaz musialam sie oflagowac jako feministka - tak sie potoczyla rozmowa, ktorej poczatek niczym nie zapowiadal 'deep & meaningful' zakretu. Oflagowalam sie swoim klasycznym 'of course I am a feminist!', co, o dziwo, po raz kolejny spotkalo sie ze zdziwieniem (a co, nie mam tego na czole? seriously?) i typowa reakcja z gatunku niezorientowanych, atakujaca mnie, ze 'I hate men'. To co, to albo mam byc legalna blondynka, albo butch power lesbian? I w ogole jak mozna mnie zarzucic, ze I hate men?? Mieszkam z czterema, spalam z ... no, wystarczajaca liczba, ktora jest jednak wciaz niewystarczajaca, pije piwo jak facet i zazwyczaj w ich towarzystwie, przy standardowych proporcjach 1:3, w pracy jestem w trakcie obejmowania dzialu meskiego, z naciskiem na meskie krawiectwo, a konwersacja toczyla sie po kilku kuflach w pubie w towarzystwie Chipsa, jego przyjaciela i meczu Real vs Arsenal czy inny Manchester. I jak w takich warunkach mozna mowic o mojej nienawisci do mezczyzn? Wrecz przeciwnie, ja ich kocham az za bardzo, ale w sposob specyficznie feministyczny (w ramach mojej post-definicji) - a mianowicie kocham ich mniej wiecej tak, jak Carrie kocha buty od Manolo. Wiadomo, ze nie potrzebuje kolejnej pary i bez niej swiat nie bedzie niekompletny, jednakze z nia ma o wiele ciekawszy potencjal.

No, to dobranoc i slodkich snow.

Thursday, February 4, 2010

Dzisiaj o zmarnowanych talentach. No, moze nie do konca zmarnowanych, jak sie niedawno okazalo, ale jednak. Mam wrazenie, ze juz o tym pisalam poniekad na poczatku tego bloga, ale chyba z innym zacieciem. Chyba wtedy sednem sprawy bylo dowiesc, ze porzucilam talenty, co by po Lacanowsku miec w sobie ten brak, by sie nie wypalic za wczesnie. Pominmy fakt, ze czuje, ze tego braku de facto nie ma, bo wszystkiego sprobowalam (z talentow polki) i wlasnie dlatego czuje, ze jestem juz wypalona i generalnie nie ma sensu, bo nie mam zadnej pewnosci co do tego, co dalej, podczas gdy te talenty jakos wyznaczaly droge. Ale nie o tym mialo byc.

Mialo byc o nich samych. I o tym, jak magicznie ostatnio kilka z nich wyszlo na swiatlo dzienne i dowiodlo mi, ze nie jest ze mna tak najgorzej, ze jednak cos potrafie, a to, ze sie zajmuje tym, czym sie zajmuje - coz, o oczy otwierajacym przezyciu bedzie jakos pozniej, moze nawet dzisiaj, jak mi sie slowotok nie skonczy. No i to tez jest talent, niewatpliwie.

Zaczne moze od fotografii. Bo to ten telant, w ktory wierze najmniej, gdyz zawsze pojawia sie jakos na boku, jakos niekoniecznie na serio, zazwyczaj popchniety dokonaniami znajomych i checia dowiedzenia innym, ale przede wszystkim sobie, ze ja tez potrafie. I tak sie bawie od dawna, zmieniam sprzety, ale zeby to nie brzmialo zbyt profesjonalnie, bo najpierw byla Praktica, teraz jest Nikon, ale nie taki, jak mial byc, bo na nowego i docelowego mnie chwilowo nie stac (vide chwilowe problemy zarobkowe, ktore mam nadzieje przejda). Tak czy inaczej jak mnie najdzie, to sie wybieram na spacery w lokalizacje przerozne i pstrykam na  czarno-bialo zazwyczaj (musialam zrobic wyjatek dla Barcelony, bo sie nie dalo tych kolorow nie uwzglednic, potem nikt mi nie wierzyl, ze nie photoshopowalam ani troche, bo nie uznaje). Zazwyczaj wrzucam to po prostu do jednego wora, nawet bez wstepnej selekcji, tylko co by mama mogla od razu zobaczyc, co tez dziecko stworzylo ostatnio. Jednak ostatnio rzutem na tasme sie wzielam i zglosilam, without a hope or agenda, albowiem konkurencja niewatpliwie duza, do pana Neverending Story, ostatnio zajmujacego sie edycja Urban Travel-Blog. No i oto jestem, Madzia i jej tworczosc radosna.

W mniej-wiecej tym samym czasie inna znajoma dusza szukala aktorki do video. I tak mnie naszlo, jak poprzednio, without hope and agedna, albowiem konkurencja zapewne jeszcze wieksza, a ja sie zastalam w aktorstwie nieprzyzwoicie, come on, kiedy ostatnio stalam na scenie? Wiec mialam odruch 'uciekac, uciekac', bo balam sie totalnej kompromitacji z gatunku 'o matko, wyskoczyla jak Filip z konopi i pcha sie tam, gdzie nie powinna'. Ale poszlam, stawilam czola i na koniec nasluchalam sie slow takich, ze Gdyby nie ciemność, co mi twarz maskuje, Widziałbyś na niej rozlany rumieniec. I na razie pozostane przy tym, bo nie chce zapeszac, rezultat bedzie, aczkolwiek jeszcze nie do konca wiem, jaki. Ale te slowa dodaly mi skrzydel nieopisanych. 

Moim innym talentem jest pakowanie sie w sytuacje beznadziejne, ale moze nie bede psula atmosfery, bo po co. Zostawie to na kiedy indziej. Podobnie jak manifest feministyczny, wydanie n-te, poprawione, bo zabawne to bedzie, zwlaszcza w swietle ostatnich wydarzen, kiedy ten manifest jakos musial zostac wygloszony, aczkolwiek nieintencjonalnie. 

Moze dorzuce kiedys jeszcze opcje marzen sennych, zwlaszcza tych, ktore pojawiaja sie w stanie utraty przytomnosci, a ten stan, o dziwo, pojawia sie w moim zyciorysie ostatnio niepokojaco czesto. Za pierwszym razem byl umotywowany zbyt duza iloscia Navajas Rioja. Czym byl spowodowany dzis, kiedy to ambitnie ogladalam material wizualny do magisterki opatulona kolderka w lozku? Nie mam pojecia. Ale sen, ktory nastapil potem, nie powiem, dal do myslenia i spowodowal, ze zaluje, ze wczoraj wieczorem zostalam w domu.

Thursday, January 28, 2010

Dawno nie pisalam dobranocki, takiej prawdziwej, wiec bedzie bajkowo. Prawdziwie bajkowo, fikcyjnie, wymarzenie i z tak zwanej, za przeproszeniem, dupy, prosze mi wybaczyc moja galopujaca wyobraznie, ale nic na nia poradzic nie moge (bo na terapie sie nie wybieram, dobrze mi z moim niezrownowazeniem). Tak naprawde moja galopujaca i wymykajaca sie wszelkim proporcjom wyobraznia i popieprzenie nieporownywalne z niczym to to, co tygrysy lubia w sobie najbardziej. Ale do rzeczy.

Dawno, dawno temu, w odleglej galaktyce, byla sobie wyspa pokryta wielkomiejsca dzungla. Niskie domki, waskie uliczki zapchane duzymi, pudelkowymi samochodami, kilka rond, placow, parkow. Nieduze chodniki rozposcierajace sie przy nieduzych witrynach - sklepowych, kancelaryjnych, biurowych, studyjnych... Wszystko na wyspie podpadalo pod jeden przymiotnik - nieduze. Duzo nieduzosci na malej przestrzeni, spowitej tym charakterystycznym cieplm, zoltym swiatlem, niby swiecowym, olejnym, latarnianym, rodem prosto z powiesci Dickensa.

Ludzie zamieszkujacy wyspe byli rozbitkami. Niektorzy traktowali wyspe tylko jako tymczasowa przystan, dopoki nie pozbieraja sie po katastrofie, ktora wyrzucila ich na brzeg. Niektorzy znajdowali komfort na wyspie i po regeneracji postanawiali zostac. Byli tez tacy, ktorych fascynowal sam fakt rozbicia i sami odnajdowali wyspe, by bez katastrofy moc uczestniczyc w rytuale rekonwalescencji.

Dziewczyna byla z tej ostatniej grupy. Caly czas czula, ze zbliza sie do katastrofy, ale katastrofa nigdy nie przyszla, jednak samo wyczekiwanie i oszukiwanie losu prowadzily ja coraz blizej do rozbicia. Dlatego wybrala wyspe, by dolaczyc do rozbitkow i tym samym zapobiec katastrofie, przeskakujac ten etap i znalezc ukojenie. Chlopak byl z pierwszej grupy. Rozbil sie o ostry klif na brzegu wyspy. Kiedy przyplywal, chcial zostac, jak dziewczyna szukal ukojenia, jednak katastrofa tuz przed przybyciem wywolala paniczne pragnienie ucieczki. Panika pomalu przechodzila w paranoje, gdyz czul palaca potrzebe wydostania sie z wyspy, jednak wciaz pamietal, po co przybyl i niemozliwosc dotarcia do tego celu paralizowala jego proby opuszczenia wyspy.

Chlopak nie mogl sie wydostac, poniewaz jego celem na wyspie byl krawiec. Chlopak mial marzenie - idealnie skrojony garnitur. Czul, ze jego zycie bez garnitura bedzie jak marynarka bez guzika - niedopiete, niekompletne, niedopasowane. Nie chcial tego garnituru kupic, dostac, dopasowac. Chcial ten garnitur wykroic, skonstruowac, uszyc - wszystko samemu. I do tego potrzebowal krawca. Przeczytal kiedys w kolorowym magazynie o krawcu z wyspy - mistrzu wykroju, doboru materialow, ale przede wszystkim diabla na szczegoly wykonczenia. Wiedzial, ze jesli ktokolwiek naprowadzi go na droge, ktora uznal za idealna, bedzie musial to byc ten, a nie inny krawiec. Jak sie mozna jednak spodziewac, mistrzow tego kalibru nie spotyka sie na ulicy. Mija nieswiadomie, owszem, zapewne wiele razy, jednak nigdy nie nastepuje ten moment ockniecia sie w momencie zderzenia, jest tylko winne spojrzenie w chodnik i wymamrotane 'przepraszam'. Jednak nie poddawal sie. Uczyl sie w mniejszych i wiekszych warsztatach, imal sie dorywczych, krotkoterminowych zajec, ktore, mial nadzieje, naprowadzilyby go na trop krawca. Niekiedy kierowaly go coraz blizej, niekiedy cofaly o dwie proste.

Dziewczyna myslala, ze diamenty sa jej najlepszym przyjacielem i to one dawaly jej ukojenie. Diamenty byly jej sila prewencyjna, wierzyla, ze sa jej amuletami i chronia ja przed katastrofa. Jednak wiara zostala zachwiana, katastrofa nagle zaczela wydawac sie blizsza. Ukojenie przeradzalo sie w panike, zamiast odwodzic prowadzilo niebezpiecznie blisko w strone rozbicia. Musiala znalezc ucieczke spod ciemnej mocy diamentow. Tuz przed ucieczka poznala chlopaka - wlasnie zaczal uczyc sie diamentow. Jednak chwile pozniej uciekala jak najdalej i spotkala na swojej drodze krawca. Zaczela uczyc sie o garniturach, Od momentu, kiedy wkroczyla w obszar wiedzy o garniturach, ich obezwladniajaca magia pochlonela ja calkowicie. Zaczela studiowac alchemie garnituru. Jednak pamietala, ze chlopak szukal tego krawca. Postanowila pomoc mu go znalezc, skoro ona sama wkroczyla na te droge. Co dwie glowy, to nie jedna.

Mijaly dni, tygodnie, miesiace, dziewczyna uczyla sie coraz wiecej, jednak ani ona, ani chlopak nie zdolali sie zblizyc ani na troche do krawca. Wrecz przeciwnie - zaczeli watpic w jego istnienie. Wciaz zdobywali wiedze, jednak czuli, ze ta wiedza nie wystarczy, ze musi byc cos wyzej, co ich dopelni. Pracowali wytrwale, zdobywali coraz wiekszy rozglos, gdyz w ramach przygotowan do spotkania z krawcem, dopasowali kilka garniturow innym. I kiedy juz stracili nadzieje - do drzwi warsztatu zapukal krawiec we wlasnej osobie. Na powitanie powiedzial tylko: 'glupi!' Wreczyl kazdemu narzedzia i przybory, postawil naprzeciwko siebie i kazal wymierzyc. Nastepnie wykroic i zszyc.

I nagle staneli naprzeciw - ubrani w swoje nawzajem leki, paranoje, niedopasowania, katastrofy. I nagle zobaczyli, ze sami dla siebie nigdy nie beda w stanie dopasowac  i dopiac marynarki. Ze do dopasowania bedzie zawsze potrzebna druga para rak i oczu. Ze krawiec nie jest tu tak naprawde potrzebny.

Zamknieci w malym warsztacie, przy zoltym swietle swiec i latarni ulicznych, miedzy pudelkowymi samochodami, zaczeli dopasowywac sobie nazajem marynarki. Dopasowywac, zszywac, poprawiac, zszywac, poprawiac, zszywac... Nigdy nie wykonczyli.

Sunday, January 24, 2010

Dzisiaj, po malej przerwie, bedzie o moim ostatnim kryzysie pod tytulem 'if I were a boy'. Kryzys jest z gatunku powracajacych, bo z powodow nie do konca wyjasnionych moja tozsamosc pasuje do ciala tylko w piecdziesieciu procentach. Zazwyczaj dochodzilam do wniosku, ze powinnam byc homoseksualnym chlopcem, albowiem ten schemat powracal najczesciej. Ostatnio jednak mam pewne powazne watpliwosci.

Zaczynajac od poczatku, nie od dzis wiadomo wszem i wobec, ze ja i homoseksualni chlopcy to match z gatunku perfect. Tak sie zaczynalo w Poznaniu, tak bylo w Krakowie, Londyn to szczyt w tej dziedzinie, gdzie autentycznie 80% moich znajomych to homoseksualni chlopcy, dodatkowe 15% to po prostu chlopcy, wiec latwo uzupelnic brakujace 5%. Bardzo ciekawa statystyka, nie chce nawet probowac isc na terapie, bo werdykt bedzie zbyt oczywisty. Ale niewazne, od jakiegos czasu przyzwyczailam sie do opcji 'me and my boys'. Byl dziki okres slynnch 'Happy Mondays', kiedy to w jednym z najbardziej paskudnych barow w sercu gejowskiego Soho stawialismy sie dzielnie co tydzien na happy hour - all drinks £1,5. Byl czas, kiedy w kolejce do najlepszego indie gejowskiego klubu w Shoreditch ochroniarz na moj widok nie musial pytac, czy chce pieczatke, bo wiadomo, 'you're here every day'. Tydzien temu wyladowalam na domowce wypelnionej fryzjerami, makijazystami, drag queens etc. Wczoraj bylo bardziej posh, wszyscy albo w garniturach, albo w opcji bez marynarki.

Chyba najsliczniejsze uwidocznienie sytuacji mialo miejsce w swieta. Tutaj jest takie slodkie powiedzenie - 'gay as Christmas', uwentualnie 'camp as Christmas'. I tak oto moje tegoroczne Christmas, po tym, jak opuscila nas Islandzka para, spedzilam w towarzystwie pieciu cudownych chlopcow. Skonczcylo sie na udokumentowanym kolektywnym spiewaniu 'Like a Prayer' do wersji nie-wiem-jak-jezycznej, znalezionej na jutjubie, przy nieprzyzwoitych ilosciach alkoholu i zbyt duzej kondensacji hiszpanskiego naokolo. Przeznaczenie...?

Ale to jest opcja Madzi jako homoseksualny chlopiec. Jest jednakowoz opcja z gola odmienna, Madzi jako chlopiec bardzo hetero. Chyba pierwszym przykladem bylby Ksiaze z Samochodem. Pamietamy? Otoz temat trwa, aczkolwiek bez ksiazecego podtekstu. Rozwinal sie na tyle, ze ostatnio jak gadamy (a gadamy czesto), to konzcy sie na tematach z gatunku: seks, desperacja, masturbacja, piwo, dobrze, ze nie gadamy o samochodach, bo on oczywiscie wie wiecej ode mnie, no i o futbolu, bo o dziwo nie jest zainteresowany, podobnie jak ja. Tydzien temu dolaczylam do konkursu. Dzisiaj porownywalismy wyniki. Wygral. W sumie remis, bo ja tez dalam rade, a powiedziec musze, ze chwilami nie bylo latwo. Udalo nam sie rowniez gadac na skypie podczas gdy Ksiaze byl, nie owijajac w bawelne, naked. Well, w sumie owiniety w bawelne, bo w lozku.

No i last Sunday. Madzia idzie na randke z Chipsem. Myslalam, ze bedzie to drink z para jego znajomych. Para w sensie para. Okazalo sie, ze to dwoch najlepszych kumpli ze szkoly. No to idziemy do pubu (poleconego 15 minut prred wyjsciem przez Ksiecia z Samochodem zreszta), pub zamkniety, no to do innego, przesiaknietego wspomnieniami (np. moja Mama i Ksiaze z Samochodem). W pubie stol i pilkarzyki - no i juz wiedzialam, gdzie bedziemy 'siedziec'. Oczywiscie chlopcy obstawili stol, zamowili piwo (ha! bylam z siebie dumna, Chips sie przechszcil na moje ulubione! przy okazji dowiedzialam sie, ze jak chcial sie popisac przed kumplami wczesniej, zamiast Kronenbourg zamowil Strongbow i wyladowal z jablecznikiem - nowy klasyk) i gra rozpoczeta. Ja, oczywiscie, bo jakzeby inaczej, w teamie z Chipsem i ogralismy jego kumpli koncertowo, lacznie z moim przepieknym ostatnim golem. Sytuacja z gatunku - nie, to sie nie dzieje naprawde. Wiec po pierwszej rundzie druga runda, kolejne piwa, kolejna runda, zamkniecie pubu, no to pojedzmy na Camden, kolejne piwo, zamkniecie klubu, no to do kumpli hotelu i tak oto wyladowalam w domu o 5. I znowu nie wiem, czy to byla randka, bo znowu spedzilismy razem godzin 7, poznalam najlepszych kumpli ze szkoly, ktorzy oczywiscie zostali podbici, bo jakzeby inaczej, ALE randka wygladala tak wlasnie.

Ale to jest chyba temat na odrebne rozwazania. Tym czasem moge tylko podsumowac stwierdzajac, ze mi do definicji 'boya' wg Beyonce brakuje niewiele, jesli jednym z elementow jest 'drinking beer with the guys'. Oczywiscie, rzucanie Beyonce jest so gay...