Tuesday, September 14, 2010

To jest moment, na ktory chowalam tego bloga w ukryciu przez czas jakis ostatnio. Albowiem mysle po angielsku, zyje po angielsku, pisze po angielsku i jedyny problem jest taki, ze nie chcialabym, zeby moje wiekopomne przemyslenia do kogokolwiek angielskiego dotarly. W obecnej sytuacji nie mamy do czynienia z kimkolwiek. Mamy do czynienia z Kims. I boje sie jak cholera...

Pytanie: dlaczego sie boje? Otoz boje sie dlatego, ze jest dobrze. Jestem przerazona na tyle, ze lzy mi leca po policzkach. A to wszystko przez to, ze czuje, ze dostalam od zycia, przynajmniej angielskiego, druga szanse. Ze wracam do punktu wyjscia i jest lepiej, niz bylo na poczatku. Nowa praca, ta sama pensja, ale lepsze warunki, perspektywy i przede wszystkim prawdziwa pasja i przekonanie, ze znalazlam miejsce, do ktorego pasuje i w ktorym bede mogla zostawic swoj slad. Nowe mieszkanie, taka sama kasa jak na poczatku, ale po raz pierwszy piekny standard, piekna, wymarzona okolica, Brat i przyjaciel jako wspollokator. Wydawalo sie, ze lepiej byc nie moze. Bo nigdy nie bylo. Bo zawsze cos musialo przegrac. I zawsze przegrywalo to samo. I zawsze oszukiwalam sie, ze ja tak wlasnie chce, ze tak mi jest dobrze, ze swiadomie i z premedytacja pakuje sie w sytuacje beznadziejne, tudziez dokladam wszelkich staran, by je beznadziejnymi uczynic, byle tylko miec sie czego trzymac kurczowo, pozostajac w bezpiecznym kokonie, ktorego nic nie przebije. 

I dlatego sie panicznie boje. Bo znikad w moje zycie wkroczyl Ktos, kto mnie ogarnia. W calosci. A jak nie ogarnia, to przyjmuje taka, jaka jestem. A ja, powiedzmy sobie szczerze, nie trzymam sie kupy wedlug zadnych zasad logiki. Mam za wysokie wymagania w stosunku do siebie i otaczajacego mnie swiata. Jestem zlozona z samych sprzecznosci. I wbrew wszelkim pozorom uwielbiam siebie taka, jaka jestem i nie zamienilabym siebie na nikogo innego, z pelnym dobrodziejstwem inwentarza: chwiejna psychika, nadmiarem pewnosci siebie w pewnych dziedzinach i niedoborem w innych, codziennymi paranojami i absurdalnym poczuciem winy za cale zlo tego swiata. 

Boje sie, bo zaczelo sie od bardzo krotkich wiadomosci. Wiadomosci o limicie 140 znakow i poczatkowo rzadko ten limit wyczerpujacych. Od koncertu, na ktorym oboje bylismy, ale na ktorym nawet nie omietlismy sie wzrokiem. Ze 140 znakow przeszlismy do muzyki. Wiadomosci, rekomendacje, nie ma limitu znakow. I nagle, nie wiadomo, skad, pojawila sie wiadomosc, ktora zapoczatkowala lawine odpowiedzi. 5, 10, 20... Okazalo sie, ze jest limit, 10000 znakow, musielismy usunac poprzednie. 30, okazalo sie, ze limit znakow wyczerpujemy juz tylko trzema wiadomosciami. 48 - propozycja: moze przejdzmy na maile? Maile. Zachowana numeracja wiadomosci. Propozycja spotkania. Wiadomosc 57. W trzech czesciach. Wiadomosc 58 i 9 odpowiedzi. Niedziela. Spotkanie. 14. Moj ambitny plan: pokazac mu miasto takie, jakim go nigdy nie widzial. Spacer. Rozmowa. Pierwszy przystanek. Spojrzalam na zegarek przypadkiem. Po 16. Przystanek na jedno piwo. To samo. Po 17 dalsza czesc spaceru. Puste ulice Londynu i rozmowa. Wyzsze poziomy abstrakcji. Nieudana proba kawy, bo juz zamykali, wiec jedzenie. I kolejny spacer - po 20. Kolejny przustanek na piwo. Rozmowa. Po 22, czas do domu. 23 - pozegnanie. 11 godzin razem. Nastepny weekend zajety, ale kolejny wolny, to mozemy pojechac nad morze. Po morzu mamy 6 koncertow, na ktore idziemy razem. W tym trzy jednego tygodnia. Powrot do domu - smsy. Rano nastepnego dnia - smsy. Wieczorem nieco zmeczone wiadomosci. I nieco krotsze. I moja panika. Ale dzisiaj rano kontakt. Koncze prace - wiadomosc. Krotka i zmeczona. 

I moja narastajaca panika. A co, jak to nie to? Jak rzucilam sie na uczucie jak wyglodniala wilczyca? Jak znowu cos spierdole koncertowo? Przeciez ile razy juz zapowiadalo sie tak pieknie i nagle nic. Nagle pustka i brak odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Brak zainteresowania odpowiedzia. Boje sie, ze moze to ja jestem zbyt inna, nieprzystajaca. Boje sie, ze juz dalam za duzo z siebie. Nie biore pod uwage tego, co dostalam od niego i nie przychodzi mi do glowy, ze jest tego tak samo duzo. Boje sie, ze przy calej mojej ostatniej radosci spowodowanej nowosciami, ktore mnie niedlugo otocza i wiem, ze beda dobre, znowu okaze sie, ze nie mozna miec wszystkiego, a tak naprawde tylko tego najbardziej mi brakuje. I przez caly czas, kiedy to pisalam, wylam jak glupia, bojac sie, ze kolejny dzwonek w telefonie nie bedzie oznaczal wiadomosci od niego. I ze on zamilknie. I nie bedzie morza. Nie bedzie Richmond, nie bedzie rollercoasterow. 

I w momencie, kiedy wpadlam w nieopamietany szloch, uslyszalam znajomy dzwiek. Wiadomosc. 61sza, ale juz 65ta. I zrozumienie. Wypoczete, wciaz nieco mroczne. W 64tej wyslalam mu zdjecie z miejsca, w ktore go zabralam w niedziele. Ot, tak, po prostu. To, ktore mam na tapecie. Dostalam w odpowiedzi podziekowanie i informacje, ze pozwolil sobie ustawic je jako tapete.

Ja przepraszam bardzo, ale popierdolilo mnie i jesli mialabym wyznaczyc, czego boje sie przede wszystkim, to chyba samej siebie. I musialam o tym napisac, zeby oswoic lek i osuszyc lzy. Pomoglo.

2 comments:

  1. Bo człowiek najczęściej boi się samego siebie, jest dla siebie największym wrogiem i najlepszym przyjacielem.

    ReplyDelete
  2. Ty nie żyjesz, Ty przeżywasz. Dla mnie to się liczy najbardziej.

    ReplyDelete