Wednesday, April 21, 2010

Wiem, ze troche mi to zajmuje, ale serio nie lubie pisac, jak nie mam nic do powiedzenia. To tak jak z tekstami piosenek. Wszyscy artysci, z ktorymi czytalam wywiady (a mam za soba etap ostrego czytaia muzycznego, ktory obecnie jest jakby w ofensywie) zawsze twierdzili, ze najlepsze teksty pisze im sie, kiedy maja dola, albo kiedy sa szczesliwi. Generalnie skrajne emocje. U mnie jednak bardziej napedzajaco dziala dol (ciekawe, czemu, hm...), gdyz poniewaz jak mam naplyw radosci, to czuje sie jak naiwna licealistka, dla ktorej wszystko jest rozowe w niebieskie chmurki i pachnie wata cukrowa. Pomijam milczeniem, ze zazwyczaj, kiedy czytam moje posty s perspektywy czasu, to i tak czuje, jakby je pisala naiwna licealistka. Wniosek: naiwna licealistka we mnie jest wciaz zywa. Ma na imie Pollyanna. Wrodzila sie we mnie jeszcze w podstawowce, kiedy to generalnie bylam koncertowym molem ksiazkowym i tluklam dwie ksiazki dziennie. Ten etap tez jest w ofensywie, ale z tym akurat walcze. Fakt, ze mam prace na pelen etat i nierowno pod sufitem, podobnie jak upodobanie do woluminow 500 stron plus nie pomaga, ale mozna zaobserwowac pewien postep.

Wstep mogl zasugerowac, ze cos sie wzielo i wydarzylo. A i owszem. Koncertowo - oczywiscie. Otoz jestem, prosze pana, na zakrecie, jak spiewala Osiecka Janda. Tak, chodzi o Ksiecia z Bajki. Tfu, z Samochodem. I znowu, jak spiewala Przemyk (albowiem ja mysle w piosenkach, moj mozg to jedna wielka szafa grajaca, do ktorej grosik wrzuc i hulaj dusza, piekla nie ma), nie mam zalu do nikogo, sama sobie krzywde zrobie. I zrobilam. Kuku duze. Dzisiaj sie podnioslam, zajelo mi to dni cztery, ktore powinnam byla poswiecic na pracowite skladanie do kupy magisterki, ktora nade mna wisi jak miecz przeznaczenia. Dzisiaj plan na pierwsze zdanie. I nie bedzie to 'Mrs Dalloway said she would buy the flowers herself.', niestety. Aczkolwiek plan jest, co by moja historie przerobic na ksiazke, albo i lepiej, na serial komediowy, Magda w wielkim miescie. Nie, musi byc brat w tytule. Zabawne, statystyka mi pokazuje, ze ktos tu zaglada regularnie wchodzac przez haslo w google 'spalam z bratem'. No, to sluchajcie, albowiem to nie wszystko. 

Cala historia zaczela sie zeszlego Nowego Roku, impreza, Camden, szal, Ultimate Power. Te czesc juz znamy, owszem, spalam z bratem. Brac jest dwoch. Moja Mama poznala juz wszystkich, przy czym trzeciego owego pamietnego dnia, kiedy to Ksiaze nam sie objawil przed moim ulubionym pubem, w towarzystwie owczesnej dziewczyny i Trzeciego Brata wlasnie, przedstawionego nam nie mniej ni wiecejk tylko tak: 'And this the Third Brother' (na wspomnienie tego przedstawienia ja i Mama wciaz wybuchami smiechem) . Rok i dwa i pol miesiaca pozniej, impreza przelomowa, ta po pierwszej probie pojscia na kawe, ale przed tym faktycznym pojsciem. Ksiaze mi zarzucil Kopciuszka, czyli pojawil sie i zniknal, jednak the show went on i bawilam sie wysmienicie w towarzystwie Pierwszego Brata, wszystkich krewnych i znajomych krolika, no i Trzeciego Brata rowniez. Jednakowoz kiedy sie zorientowalam, ze Trzeci Brat cos jakby zmierza w podobnym kierunku, w ktorym na ongis Brat Pierwszy (aczkolwiek o wiele subtelniej), postanowilam uciekac, uciekac, albowiem szemranych historii z ta rodzina mam juz jakby wystarczajaco. 

Poltora miesiaca pozniej. Byla kawa. Bylo odprowadzenie na stacje, wygrana rozmowa o wprawdzie nie wymarzona, ale przynajmniej platna prace, bylo przypadkowe (no, prawie przypadkowe, wszak ja jestem malym Sherlockiem w spodnicy, jak sie zjawiam tam, gdzie on, to nigdy w 100% przypadkiem, aczkolwiek rowniez nigdy z gwarancja sukcesu) piwo, wszystko w odstepie tygodnia, az nadeszla kolejna impeza. Przed impreza dramat, bo przegapilam bilety, wszystkie poszly, a ja nie dosc, ze misja z Ksieciem, to jeszcze znajomi poznani ostatnim razem (podczas biletowego dramatu oczywiscie, laski mnie uratowaly swoim nadprogramowym i sie wzielysmy i skumalysmy od razu), zawiedzeni, ze nie mam jak sie dostac. Wszyscy moi krewni i znajomi - uderz do Ksiecia, a ja nie, nie bede, sama sobie zalatwie, nie chce sie uciekac do jego znajomosci, tlu, pokrwwienstwa. Az tutaj niespodzianka, dwa dni przed godzina zero Ksiaze nagle wyskakuje z haslem, ze nie mam biletu, tak? Bo jego znajomy ma najprawdopodobniej jeden zbedny, nic pewnego, ale nastepnego dnia da mi znac. Ok, czemu nie. Nastepnego dnia, 10 rano - znajomy sie jeszcze nie odezwal, ale da mi znac pozniej. Nie ma sprawy. Na wszelki wypad zaczelam sie rozgladac po sieci za inszymi opcjami biletowyi, i znalazlam trzy, ale niewazne. Dzien zero. Umowione odbiory biletu w dwoch miejscach, jednen musialam skasowac, a tu niespodzianka, sms od Ksiecia, ze ma dla mnie bilet od znajomego Trzeciego Brata, do odbioru na miejscu, on tam bedzie od jakos wczesnie, wiec mam zadzwonic, to po mnie wyjdzie. No to odwolujemy kolejny odbior biletu. Na miejsce dotarlam fashionably late, Ksiaze mi podrzucil bilet i zniknal do srodka, wysylajac sms, ze do zobaczenia na froncie. Zaczelam od wizyty w lazience (rada Mamy: musisz poprawic perfekcyjny makijaz), nastepnie sprawilam sobie pierwsze piwo (na ktorym powinnam byla poprzestac), poszlam odnalezc moje znajome i z wysokosci balkonu obserwowalam Ksiecia z Trzecim Bratem wypatrujacych czegos bardzo intensywnie. Kiedy wreszcie Ksiaze mnie wypatrzyl i zamahal, nadszedl moment podejscia i przywitania sie, wiec po wielkim hugu i gadce szmatce Ksiaze zapowiedzial, ze idzie zwiedzic obiekt w celu odnalezienia znajomych, ale 'the most important people are here already'. Na taki tekst powinnam byla sie rozpuscic jak cukier na patelni, ale uzbroilam sie jakos dziwnie skutecznie w pancerzyk pt. 'he's just not that into you, don't expect anything', wciaz nie do konca wierze, ze autentycznie potrafie to zrobic. Impreza sie rozkrecila, z laskami uderzylysmy wreszcie na nasz ulubiony front, polalo sie drugie piwo, i trzecie, i, niestety, czwarte (a trzy to moja najbezpiecziejsza ilosc, zjedzenie podczas calego dnia salatki z buraczkow tez nie pomoglo). Humory wysmienite, towarzystwo podobnie, Trzeci Brat wciaz patrzyl. No i niestety, po tym czwartym piwie moje zdolnosc racjonalnego myslenia zaczela mnie opuszczac co jakis czas na chwile, wiec jak mnie Brat Trzeci nagle pocalowal, nie ucieklam. Przynajmniej nie od razu. Wiem, ze na pewno lapalam sie za czolo, smiejac sie i myslac, ze to sie nie moze dziac. Ale to jeszcze nie koniec! Postanowilam uciec od Brata i podczas ucieczki natknelam sie na brata innego z djow, oczywiscie najlepszego kumpla calej wesolej gromadki. I on tez w przyplywie wielkiej czulosci, postanowil mnie pocalowac. Nie, to nie koniec. Po tym zupelnie nieoczekiwanym pocalunku magicznie wrocilam w ramiona Trzeciego Brata. I z powrotem ucieklam do tamtego, ktory mnie poczestowal piatym piwem, co serio nie bylo pomyslem dobrym. I z powrotem do Brata. I z powrotem. I jeszcze raz... Az zapalily sie swiatla, koniec balu, oczywiscie zasnelam w autobusie do domu i przejechalam swoj przystanek.

Morning after. Oh-my-head. Po chwili uderzylo mnie, co narobilam. Rozryczalam sie jak dziecko, a, ze oczywiscie poranek byl z gatunku 'when I wake up in my make up', maskara mi splynela na brode. Doprowadzilam sie do porzadku. Komputer. Ksiaze online. 'You were trashed'. O, tak... Gadka jak zawsze, tak, I was trashed, swietna zabawa, bla bla bla, nagle on, ze he didn't even kiss anyone. Ja, ze not kissing is better than kissing and regretting. 'Who did you kiss?' 'I don't kiss and tell' (w tym momencie bylam dziko zdziwiona, ze on nie pamieta, w koncu to sie dzialo na jego oczach, chociaz wiem, ze jakos zalosnie probowalam sie kryc). Rzucilam tylko, ze nadrobilam nasze statystyki i dobrze, ze nie widzial the whole of my disgrace. 'What happened?' Nothing... Po czym zniknal. Jak wrocil po dobrej chwili (ja sie zdazylam wyszykoac do pracy etc), juz wiedzial... I niby bylo ok, sam mnie tlumaczyl, ze you were trashed, drunk times, don't feel bad. Na haslo, ze he's the only brother I didn't kiss rzucil 'I know, and it better stay that way too. It's getting incestuous.' Ale nie gadalam z nim od tamtego czasu. Trzeci Brat olal moja wiadomosc z przeprosinami za zachowanie, ten drugi w ogole olal zupelnie. 

I nie wiem dokladnie, skad ta depresja. Chyba wlasnie z tej Przemyk. I nie mam zalu do nikogo, ja sama sobie robie te krzywde. Za kazdym razem, kiedy moje zycie zmierza w mniej wiecej jakims kierunku, cos zaczyna sie ukladac, ja musze wejsc i, za przeproszeniem, ale bardziej poetycko sie nie da, rozpierdolic wszystko w drobny mak. A przede wszystkim rozpierdolic siebie. Bo jestem jednak dziewczyna. Cos takiego musi mi trzepnac po emocjach z co najmniej kilku stron. Kolejny brat. Teren zakazany. Pomijamy, ze niczego nie oczekujemy, i wlasnie dlatego to sie wydarzylo, ale czysto hipotetycznie - gdyby Ksiaze wlasnie sie pogodzil z akcja z Pierwszym Bratem, to wlasnie spierdolilam to na nowo. A sam Trzeci Brat? Czail sie od jakiegos czasu, wreszcie sie udalo, a ja co? Zaraz lece do innego. Ten inny jest tu najmniej wazny, ot, zdarzylo sie. 

A na samym koncu jestem ja sama, ktorej jest niesamowicie wstyd, glupio i przykro, bo tak, jak sie ladowalam pozytywnie Bjork i 'Big Time Sensuality' przed pojsciem na impreze, tak autentycznie 'I don't know my future after that weekend'. Bo cokolwiek sie by nie dzialo, Ksiaze moje miec dziesiec tysiecy innych Ksiezniczek, ja moge miec innych Ksiazat, ale nie chce stracic przyjaciela. Bo o to w tym miescie cholernie trudno. 

Thursday, April 1, 2010

Po nieobecnosci slusznej, w ramach zasady, ze nie trujemy, jak nie mamy o czym, powracam z tematem co najmniej na miejscu, a mianowicie onlajnowym. Wydawaloby sie, ze jestem w tej dziedzinie zwierzeciem, jesli nie bestia. Ze moje zycie bez komputerka i telefonu podlaczonego do wszystkich internetowych gadzetow byloby bardziej niz niepelne. Jednakowoz mialam w swym etosie kilka punktow spod znaku 'nigdy'. Jednym z nich byl przykaz, co by nigdy nie spotkac sie z ludziem poznanym w sieci. Jak wiemy nie tylko od Jamesa Bonda, nigdy nie mow nigdy.

Zaczelo sie od jakiejs samotnej, zimnej nocy (jak to zawsze bywa), podczas ktorej z nudow postanowilam wziac i sie zalogowac na stronie, ktorej reklame widzialam w metrze. Podejrzewam, ze musialam byc jakos w miare swiezo po oslawionym zerwaniu, potrzebowalam tak zwanego dreszczyku emocji, a ze skad inad wiadomo, iz najmocniejsza, to ja jestem w slowach, preferencyjnie pisanych. Wykoncypowalam zatem, ze taki ot naughty chat bedzie dla mnie idealny. Okazalo sie, ze chat nie jest tylko chatem, ale rowniez serwisem randkowym, czego nie wzielam pod uwage, wiec nie dosc, ze nie bylam zainteresowana sednem sprawy (randkowaniem), to jeszcze ta naughty czesc nie byla naughty na moje rozumienie tematu, w sensie porozmawiac, ba, interesujaco poswintuszyc z nikim sie nie dalo. Konto w try miga zlikwidowalam i koniec zabawy. Do czasu. Znowu bylo zimno, ciemno, pozno, nudno. No to imperium kontratakuje, a co. Obwarowalam sie nickiem co najmniej zenujacym (poziom zenady odpowiadal zenadzie wynikajacej z samego faktu, ze sie tam zalogowalam) i nie zwiazanym ze mna i moimi dotychczasowymi sieciowymi wcieleniami, zdjecia wrzucilam sprzed lat trzech, co by mnie nikt na ulicy nie rozpoznal i postanowilam dac portalowi szanse. 

I oto wchodzimy na grunt oddzielania ziarna od plew. Otoz szara rzeczywistosc prezentuje sie, bez ani grama przesady, nastepujaco: 95% atakow bylo nie do przyjecia z miejsca. Zostalam zbombardowana galeria krzywych, prostych, krotkich, dlugich, bialych, czarnych, zoltych i bezglowych penisow. W ramach zdjecia profilowego rzecz jasna. Jak nie bezglowe penisy, to panowie po 60-tce, jak nie panowie po 60-tce, to Essex, po polsku zwane jakze poetycki dicho, jak nie dicho, to armia. I teksty z gatunku 'mala, jestem na przepustce, mam pokoj w hotelu, wpadnij'. 5% (o ile to 5 nie jest zbyt laskawe) okazalo sie byc interesujacym materialem na rozmowy o muzyce, ksiazkach, lingwistyce, przy czym 80% z tych 5% to webdesignerzy, muzycy i fotografowie. (Pomine milczeniem moja wrodzona i perwersyjna w tym kontekscie naiwnosc znalezienia w takim, a nie innym miejscu materialu na dystyngowane konwersacje.)

Dochodzimy do sedna. Jako, ze mnie zycie nie nauczylo, postanowilam zrobic cos, co by przelamalo moj schemat. Postanowilam nie dosc, ze dac stronie szanse, to jeszcze dac jednemu z poznanych webdesignerow szanse. Podobnie, jak dalam szanse bojfrendowi, do ktorego nie czulam doslownie nic. Blad. Po pierwsze, zlamalam swoje postanowienie o niespotykaniu sie z kims poznanym w sieci. Po drugie, nie mialam ochoty sie spotkac. Po trzecie, koles mnie nie krecil. Owszem, przegadalismy godzin kilka o muzyce, albowiem gust mamy przerazajaco podobny, ale to by bylo na tyle. Co wiecej, po pierwszej randce, ktorej ze wzgledu na te muzyke etc nie mozna zaliczyc do tak do konca nieudanych (wszak bylo i stawianie drinkow, i odprowadzenie do domu, i pozegnalny make out kiss), po miesiacu postanowilam pojsc o krok dalej, co sie zakonczylo fiaskiem bardziej spektakularnym, bo jak sie mozna w lozku spodziewac fajerwerkow bez... fajerwerkow? Idac w zaparte, wdalam sie w internetowa konwersacje z typem, z ktorym poprzysieglam sobie nie wdawac sie w nic, albowiem jako chat up line mial wpisane 'I'll take you to steak dinner and then we can fuck', a jako zdjecie profilowe bezglowe ujecie korpusu pstrykniete iPhonem przed lustrem. Nie dosc, ze postanowilam sie wiecej nie spotykac, a chat up line to wyraznie implikuje, to jeszcze nie mam ochoty na jakikolwiek fuck, a na domiar zlego jestem wegetarianka! No ale niewazne. Kolejne przykazanie moje osobiste zaklada niezawieranie znajomosci z ludzmi, z ktorymi nie moge porozmawiac o muzyce, filmach i ksiazkach. A to byl typ sluchajacy radia i house'u. Nie yl nawet webdesignerem (o mysuku nie wspominajac), a ksiegowym! Chyba tylko z nieumiejetnosci powiedzenia 'nie' postanowilam sie umowic i tak oto dzisiaj wrocilam do siebie i zwyczajnie w swiecie osobnika wystawilam...

Bo na tym polega caly dowcip. Badz soba, wybierz Pepsi. Albo mango & passionfruit smoothie. Albo chai latte. Przeciez wiem, ze jestem typem 'all or nothing' i jak nie moge miec 'all', to bede bardziej szczesliwa z 'nothing' niz z 'anything'. 

I w ramach tej mysli podjelam krok znaczacy, a mianowicie podeszlam Ksiecia z Samochodem koncertowo, od niechcenia rzucajac (bardzo w kontekscie rozmowy), ze zapewne jestem scary, skoro boi sie ze mna spotkac. Odzew byl bardziej, niz zgodny z planem - 'Are you working today?' Alez skad, wszak nadaje do niego spod koldry, ledwo otworzywszy oczy po przebudzeniu. 'Wanna meet for a coffee, say at 1, same place?' I nadejszla wiekopomna chwila. Zajelo nam to rok i cztery miesiace od pierwszego spotkania. Niepojete, jak trudna byla ta kawa w swietle calego zwiazku, ktory zdazyl sie wybudowac na gruncie godzin przegadanych o kazdej mozliwej porze dnia, na kazdy mozliwy temat, z miejsc tak odleglych, ze nierealnych. I zeby bylo jeszcze zabawniej, po tym roku i czterech miesiacach, po pierwszej oficjalnej kawie, Madzia odprowadzila Ksiecia na dworzec i odprawila na rozmowe o prace! No ja przepraszam, ale idiotyczny banan z twarzy mi zejsc nie moze, albowiem jest to co najmniej nieprawdopodobne. Plus urocza rozmowa o dylematach mieszkaniowych, podsumowana moim, ze jedyne, co wiem, to to, ze jak bede rich & famous, to chce wreszcie zamieszkac w Bloomsbury. A Ksiaze na to: Bloomsbuty to moje ulubione miejsce, zawsze chcialem sie tam przeprowadzic. I po chwili lekko podejrzliwym tonem: 'mowilem ci kiedykolwiek, ze lubie Bloomsbury?' Nie, zaskakujaco, w morzu naszych tematow moje miejsce magiczne jakos nam zatonelo. Zatem poczekam teraz cierpliwie, az go cos w twarz uderzy. Moge czekac dlugo. Wszak wole 'all' od 'nothing'.

Ale najwazniejsze jest to, ze on jest prawdziwy. Istnieje nie tylko w mojej wyobrazni, jest zywy, mozna go dotknac i na zywo zna mnie tak samo, jak w naszym prywatnym matriksie. Moze z tego nie wyniknac absolutnie nic, wszak good friend jest o stokroc cenniejszy od bylejakiego bojfrenda. Tak czy inaczej -  'welcome to the real world'.