Thursday, April 1, 2010

Po nieobecnosci slusznej, w ramach zasady, ze nie trujemy, jak nie mamy o czym, powracam z tematem co najmniej na miejscu, a mianowicie onlajnowym. Wydawaloby sie, ze jestem w tej dziedzinie zwierzeciem, jesli nie bestia. Ze moje zycie bez komputerka i telefonu podlaczonego do wszystkich internetowych gadzetow byloby bardziej niz niepelne. Jednakowoz mialam w swym etosie kilka punktow spod znaku 'nigdy'. Jednym z nich byl przykaz, co by nigdy nie spotkac sie z ludziem poznanym w sieci. Jak wiemy nie tylko od Jamesa Bonda, nigdy nie mow nigdy.

Zaczelo sie od jakiejs samotnej, zimnej nocy (jak to zawsze bywa), podczas ktorej z nudow postanowilam wziac i sie zalogowac na stronie, ktorej reklame widzialam w metrze. Podejrzewam, ze musialam byc jakos w miare swiezo po oslawionym zerwaniu, potrzebowalam tak zwanego dreszczyku emocji, a ze skad inad wiadomo, iz najmocniejsza, to ja jestem w slowach, preferencyjnie pisanych. Wykoncypowalam zatem, ze taki ot naughty chat bedzie dla mnie idealny. Okazalo sie, ze chat nie jest tylko chatem, ale rowniez serwisem randkowym, czego nie wzielam pod uwage, wiec nie dosc, ze nie bylam zainteresowana sednem sprawy (randkowaniem), to jeszcze ta naughty czesc nie byla naughty na moje rozumienie tematu, w sensie porozmawiac, ba, interesujaco poswintuszyc z nikim sie nie dalo. Konto w try miga zlikwidowalam i koniec zabawy. Do czasu. Znowu bylo zimno, ciemno, pozno, nudno. No to imperium kontratakuje, a co. Obwarowalam sie nickiem co najmniej zenujacym (poziom zenady odpowiadal zenadzie wynikajacej z samego faktu, ze sie tam zalogowalam) i nie zwiazanym ze mna i moimi dotychczasowymi sieciowymi wcieleniami, zdjecia wrzucilam sprzed lat trzech, co by mnie nikt na ulicy nie rozpoznal i postanowilam dac portalowi szanse. 

I oto wchodzimy na grunt oddzielania ziarna od plew. Otoz szara rzeczywistosc prezentuje sie, bez ani grama przesady, nastepujaco: 95% atakow bylo nie do przyjecia z miejsca. Zostalam zbombardowana galeria krzywych, prostych, krotkich, dlugich, bialych, czarnych, zoltych i bezglowych penisow. W ramach zdjecia profilowego rzecz jasna. Jak nie bezglowe penisy, to panowie po 60-tce, jak nie panowie po 60-tce, to Essex, po polsku zwane jakze poetycki dicho, jak nie dicho, to armia. I teksty z gatunku 'mala, jestem na przepustce, mam pokoj w hotelu, wpadnij'. 5% (o ile to 5 nie jest zbyt laskawe) okazalo sie byc interesujacym materialem na rozmowy o muzyce, ksiazkach, lingwistyce, przy czym 80% z tych 5% to webdesignerzy, muzycy i fotografowie. (Pomine milczeniem moja wrodzona i perwersyjna w tym kontekscie naiwnosc znalezienia w takim, a nie innym miejscu materialu na dystyngowane konwersacje.)

Dochodzimy do sedna. Jako, ze mnie zycie nie nauczylo, postanowilam zrobic cos, co by przelamalo moj schemat. Postanowilam nie dosc, ze dac stronie szanse, to jeszcze dac jednemu z poznanych webdesignerow szanse. Podobnie, jak dalam szanse bojfrendowi, do ktorego nie czulam doslownie nic. Blad. Po pierwsze, zlamalam swoje postanowienie o niespotykaniu sie z kims poznanym w sieci. Po drugie, nie mialam ochoty sie spotkac. Po trzecie, koles mnie nie krecil. Owszem, przegadalismy godzin kilka o muzyce, albowiem gust mamy przerazajaco podobny, ale to by bylo na tyle. Co wiecej, po pierwszej randce, ktorej ze wzgledu na te muzyke etc nie mozna zaliczyc do tak do konca nieudanych (wszak bylo i stawianie drinkow, i odprowadzenie do domu, i pozegnalny make out kiss), po miesiacu postanowilam pojsc o krok dalej, co sie zakonczylo fiaskiem bardziej spektakularnym, bo jak sie mozna w lozku spodziewac fajerwerkow bez... fajerwerkow? Idac w zaparte, wdalam sie w internetowa konwersacje z typem, z ktorym poprzysieglam sobie nie wdawac sie w nic, albowiem jako chat up line mial wpisane 'I'll take you to steak dinner and then we can fuck', a jako zdjecie profilowe bezglowe ujecie korpusu pstrykniete iPhonem przed lustrem. Nie dosc, ze postanowilam sie wiecej nie spotykac, a chat up line to wyraznie implikuje, to jeszcze nie mam ochoty na jakikolwiek fuck, a na domiar zlego jestem wegetarianka! No ale niewazne. Kolejne przykazanie moje osobiste zaklada niezawieranie znajomosci z ludzmi, z ktorymi nie moge porozmawiac o muzyce, filmach i ksiazkach. A to byl typ sluchajacy radia i house'u. Nie yl nawet webdesignerem (o mysuku nie wspominajac), a ksiegowym! Chyba tylko z nieumiejetnosci powiedzenia 'nie' postanowilam sie umowic i tak oto dzisiaj wrocilam do siebie i zwyczajnie w swiecie osobnika wystawilam...

Bo na tym polega caly dowcip. Badz soba, wybierz Pepsi. Albo mango & passionfruit smoothie. Albo chai latte. Przeciez wiem, ze jestem typem 'all or nothing' i jak nie moge miec 'all', to bede bardziej szczesliwa z 'nothing' niz z 'anything'. 

I w ramach tej mysli podjelam krok znaczacy, a mianowicie podeszlam Ksiecia z Samochodem koncertowo, od niechcenia rzucajac (bardzo w kontekscie rozmowy), ze zapewne jestem scary, skoro boi sie ze mna spotkac. Odzew byl bardziej, niz zgodny z planem - 'Are you working today?' Alez skad, wszak nadaje do niego spod koldry, ledwo otworzywszy oczy po przebudzeniu. 'Wanna meet for a coffee, say at 1, same place?' I nadejszla wiekopomna chwila. Zajelo nam to rok i cztery miesiace od pierwszego spotkania. Niepojete, jak trudna byla ta kawa w swietle calego zwiazku, ktory zdazyl sie wybudowac na gruncie godzin przegadanych o kazdej mozliwej porze dnia, na kazdy mozliwy temat, z miejsc tak odleglych, ze nierealnych. I zeby bylo jeszcze zabawniej, po tym roku i czterech miesiacach, po pierwszej oficjalnej kawie, Madzia odprowadzila Ksiecia na dworzec i odprawila na rozmowe o prace! No ja przepraszam, ale idiotyczny banan z twarzy mi zejsc nie moze, albowiem jest to co najmniej nieprawdopodobne. Plus urocza rozmowa o dylematach mieszkaniowych, podsumowana moim, ze jedyne, co wiem, to to, ze jak bede rich & famous, to chce wreszcie zamieszkac w Bloomsbury. A Ksiaze na to: Bloomsbuty to moje ulubione miejsce, zawsze chcialem sie tam przeprowadzic. I po chwili lekko podejrzliwym tonem: 'mowilem ci kiedykolwiek, ze lubie Bloomsbury?' Nie, zaskakujaco, w morzu naszych tematow moje miejsce magiczne jakos nam zatonelo. Zatem poczekam teraz cierpliwie, az go cos w twarz uderzy. Moge czekac dlugo. Wszak wole 'all' od 'nothing'.

Ale najwazniejsze jest to, ze on jest prawdziwy. Istnieje nie tylko w mojej wyobrazni, jest zywy, mozna go dotknac i na zywo zna mnie tak samo, jak w naszym prywatnym matriksie. Moze z tego nie wyniknac absolutnie nic, wszak good friend jest o stokroc cenniejszy od bylejakiego bojfrenda. Tak czy inaczej -  'welcome to the real world'.

3 comments:

  1. 'I'll take you to steak dinner and then we can fuck' - to będzie moje motto, wymiękłem. Oraz - nie odpuszczę dopóki nie powiesz co to była za czatowa ksywa.

    Ja czaty nauczyłem się omijać, to co do mnie zapijaczonego w środku nocy lub nad ranem przyjeżdżało możnaby czasami od razu wysyłać do rzeźni na zarżnięcie za karę - za buty, sweter, kurtkę, ewentualnie całokształt czyli ryj. Straszą Londynem z Londynu - "wróżę Ci związek bardzo szybko", "oni chcą tylko seksu", "niesamowita ilość pięknych kolesi", "będziesz miał mega branie, pasujesz tam". Nie chcę tego słuchać. Rozczarowanie by mnie zabiło.

    ReplyDelete
  2. Tak nie cierpię rozczarowań, że przestałam oczekiwać. Niemożliwe? Wystarczy poćwiczyć.

    ReplyDelete
  3. Ja wlasnie juz nie oczekuje. Ja sie ciesze tym, co jest. Jakos mi sie ostatnio carpe diem wlaczylo i lubie ten stan. Taka dorosla Pollyanna. Niewazne, co bedzie jutro, za tydzien czy za dwa lata. Wczoraj bylo pieknie.

    ReplyDelete