Thursday, January 28, 2010

Dawno nie pisalam dobranocki, takiej prawdziwej, wiec bedzie bajkowo. Prawdziwie bajkowo, fikcyjnie, wymarzenie i z tak zwanej, za przeproszeniem, dupy, prosze mi wybaczyc moja galopujaca wyobraznie, ale nic na nia poradzic nie moge (bo na terapie sie nie wybieram, dobrze mi z moim niezrownowazeniem). Tak naprawde moja galopujaca i wymykajaca sie wszelkim proporcjom wyobraznia i popieprzenie nieporownywalne z niczym to to, co tygrysy lubia w sobie najbardziej. Ale do rzeczy.

Dawno, dawno temu, w odleglej galaktyce, byla sobie wyspa pokryta wielkomiejsca dzungla. Niskie domki, waskie uliczki zapchane duzymi, pudelkowymi samochodami, kilka rond, placow, parkow. Nieduze chodniki rozposcierajace sie przy nieduzych witrynach - sklepowych, kancelaryjnych, biurowych, studyjnych... Wszystko na wyspie podpadalo pod jeden przymiotnik - nieduze. Duzo nieduzosci na malej przestrzeni, spowitej tym charakterystycznym cieplm, zoltym swiatlem, niby swiecowym, olejnym, latarnianym, rodem prosto z powiesci Dickensa.

Ludzie zamieszkujacy wyspe byli rozbitkami. Niektorzy traktowali wyspe tylko jako tymczasowa przystan, dopoki nie pozbieraja sie po katastrofie, ktora wyrzucila ich na brzeg. Niektorzy znajdowali komfort na wyspie i po regeneracji postanawiali zostac. Byli tez tacy, ktorych fascynowal sam fakt rozbicia i sami odnajdowali wyspe, by bez katastrofy moc uczestniczyc w rytuale rekonwalescencji.

Dziewczyna byla z tej ostatniej grupy. Caly czas czula, ze zbliza sie do katastrofy, ale katastrofa nigdy nie przyszla, jednak samo wyczekiwanie i oszukiwanie losu prowadzily ja coraz blizej do rozbicia. Dlatego wybrala wyspe, by dolaczyc do rozbitkow i tym samym zapobiec katastrofie, przeskakujac ten etap i znalezc ukojenie. Chlopak byl z pierwszej grupy. Rozbil sie o ostry klif na brzegu wyspy. Kiedy przyplywal, chcial zostac, jak dziewczyna szukal ukojenia, jednak katastrofa tuz przed przybyciem wywolala paniczne pragnienie ucieczki. Panika pomalu przechodzila w paranoje, gdyz czul palaca potrzebe wydostania sie z wyspy, jednak wciaz pamietal, po co przybyl i niemozliwosc dotarcia do tego celu paralizowala jego proby opuszczenia wyspy.

Chlopak nie mogl sie wydostac, poniewaz jego celem na wyspie byl krawiec. Chlopak mial marzenie - idealnie skrojony garnitur. Czul, ze jego zycie bez garnitura bedzie jak marynarka bez guzika - niedopiete, niekompletne, niedopasowane. Nie chcial tego garnituru kupic, dostac, dopasowac. Chcial ten garnitur wykroic, skonstruowac, uszyc - wszystko samemu. I do tego potrzebowal krawca. Przeczytal kiedys w kolorowym magazynie o krawcu z wyspy - mistrzu wykroju, doboru materialow, ale przede wszystkim diabla na szczegoly wykonczenia. Wiedzial, ze jesli ktokolwiek naprowadzi go na droge, ktora uznal za idealna, bedzie musial to byc ten, a nie inny krawiec. Jak sie mozna jednak spodziewac, mistrzow tego kalibru nie spotyka sie na ulicy. Mija nieswiadomie, owszem, zapewne wiele razy, jednak nigdy nie nastepuje ten moment ockniecia sie w momencie zderzenia, jest tylko winne spojrzenie w chodnik i wymamrotane 'przepraszam'. Jednak nie poddawal sie. Uczyl sie w mniejszych i wiekszych warsztatach, imal sie dorywczych, krotkoterminowych zajec, ktore, mial nadzieje, naprowadzilyby go na trop krawca. Niekiedy kierowaly go coraz blizej, niekiedy cofaly o dwie proste.

Dziewczyna myslala, ze diamenty sa jej najlepszym przyjacielem i to one dawaly jej ukojenie. Diamenty byly jej sila prewencyjna, wierzyla, ze sa jej amuletami i chronia ja przed katastrofa. Jednak wiara zostala zachwiana, katastrofa nagle zaczela wydawac sie blizsza. Ukojenie przeradzalo sie w panike, zamiast odwodzic prowadzilo niebezpiecznie blisko w strone rozbicia. Musiala znalezc ucieczke spod ciemnej mocy diamentow. Tuz przed ucieczka poznala chlopaka - wlasnie zaczal uczyc sie diamentow. Jednak chwile pozniej uciekala jak najdalej i spotkala na swojej drodze krawca. Zaczela uczyc sie o garniturach, Od momentu, kiedy wkroczyla w obszar wiedzy o garniturach, ich obezwladniajaca magia pochlonela ja calkowicie. Zaczela studiowac alchemie garnituru. Jednak pamietala, ze chlopak szukal tego krawca. Postanowila pomoc mu go znalezc, skoro ona sama wkroczyla na te droge. Co dwie glowy, to nie jedna.

Mijaly dni, tygodnie, miesiace, dziewczyna uczyla sie coraz wiecej, jednak ani ona, ani chlopak nie zdolali sie zblizyc ani na troche do krawca. Wrecz przeciwnie - zaczeli watpic w jego istnienie. Wciaz zdobywali wiedze, jednak czuli, ze ta wiedza nie wystarczy, ze musi byc cos wyzej, co ich dopelni. Pracowali wytrwale, zdobywali coraz wiekszy rozglos, gdyz w ramach przygotowan do spotkania z krawcem, dopasowali kilka garniturow innym. I kiedy juz stracili nadzieje - do drzwi warsztatu zapukal krawiec we wlasnej osobie. Na powitanie powiedzial tylko: 'glupi!' Wreczyl kazdemu narzedzia i przybory, postawil naprzeciwko siebie i kazal wymierzyc. Nastepnie wykroic i zszyc.

I nagle staneli naprzeciw - ubrani w swoje nawzajem leki, paranoje, niedopasowania, katastrofy. I nagle zobaczyli, ze sami dla siebie nigdy nie beda w stanie dopasowac  i dopiac marynarki. Ze do dopasowania bedzie zawsze potrzebna druga para rak i oczu. Ze krawiec nie jest tu tak naprawde potrzebny.

Zamknieci w malym warsztacie, przy zoltym swietle swiec i latarni ulicznych, miedzy pudelkowymi samochodami, zaczeli dopasowywac sobie nazajem marynarki. Dopasowywac, zszywac, poprawiac, zszywac, poprawiac, zszywac... Nigdy nie wykonczyli.

Sunday, January 24, 2010

Dzisiaj, po malej przerwie, bedzie o moim ostatnim kryzysie pod tytulem 'if I were a boy'. Kryzys jest z gatunku powracajacych, bo z powodow nie do konca wyjasnionych moja tozsamosc pasuje do ciala tylko w piecdziesieciu procentach. Zazwyczaj dochodzilam do wniosku, ze powinnam byc homoseksualnym chlopcem, albowiem ten schemat powracal najczesciej. Ostatnio jednak mam pewne powazne watpliwosci.

Zaczynajac od poczatku, nie od dzis wiadomo wszem i wobec, ze ja i homoseksualni chlopcy to match z gatunku perfect. Tak sie zaczynalo w Poznaniu, tak bylo w Krakowie, Londyn to szczyt w tej dziedzinie, gdzie autentycznie 80% moich znajomych to homoseksualni chlopcy, dodatkowe 15% to po prostu chlopcy, wiec latwo uzupelnic brakujace 5%. Bardzo ciekawa statystyka, nie chce nawet probowac isc na terapie, bo werdykt bedzie zbyt oczywisty. Ale niewazne, od jakiegos czasu przyzwyczailam sie do opcji 'me and my boys'. Byl dziki okres slynnch 'Happy Mondays', kiedy to w jednym z najbardziej paskudnych barow w sercu gejowskiego Soho stawialismy sie dzielnie co tydzien na happy hour - all drinks £1,5. Byl czas, kiedy w kolejce do najlepszego indie gejowskiego klubu w Shoreditch ochroniarz na moj widok nie musial pytac, czy chce pieczatke, bo wiadomo, 'you're here every day'. Tydzien temu wyladowalam na domowce wypelnionej fryzjerami, makijazystami, drag queens etc. Wczoraj bylo bardziej posh, wszyscy albo w garniturach, albo w opcji bez marynarki.

Chyba najsliczniejsze uwidocznienie sytuacji mialo miejsce w swieta. Tutaj jest takie slodkie powiedzenie - 'gay as Christmas', uwentualnie 'camp as Christmas'. I tak oto moje tegoroczne Christmas, po tym, jak opuscila nas Islandzka para, spedzilam w towarzystwie pieciu cudownych chlopcow. Skonczcylo sie na udokumentowanym kolektywnym spiewaniu 'Like a Prayer' do wersji nie-wiem-jak-jezycznej, znalezionej na jutjubie, przy nieprzyzwoitych ilosciach alkoholu i zbyt duzej kondensacji hiszpanskiego naokolo. Przeznaczenie...?

Ale to jest opcja Madzi jako homoseksualny chlopiec. Jest jednakowoz opcja z gola odmienna, Madzi jako chlopiec bardzo hetero. Chyba pierwszym przykladem bylby Ksiaze z Samochodem. Pamietamy? Otoz temat trwa, aczkolwiek bez ksiazecego podtekstu. Rozwinal sie na tyle, ze ostatnio jak gadamy (a gadamy czesto), to konzcy sie na tematach z gatunku: seks, desperacja, masturbacja, piwo, dobrze, ze nie gadamy o samochodach, bo on oczywiscie wie wiecej ode mnie, no i o futbolu, bo o dziwo nie jest zainteresowany, podobnie jak ja. Tydzien temu dolaczylam do konkursu. Dzisiaj porownywalismy wyniki. Wygral. W sumie remis, bo ja tez dalam rade, a powiedziec musze, ze chwilami nie bylo latwo. Udalo nam sie rowniez gadac na skypie podczas gdy Ksiaze byl, nie owijajac w bawelne, naked. Well, w sumie owiniety w bawelne, bo w lozku.

No i last Sunday. Madzia idzie na randke z Chipsem. Myslalam, ze bedzie to drink z para jego znajomych. Para w sensie para. Okazalo sie, ze to dwoch najlepszych kumpli ze szkoly. No to idziemy do pubu (poleconego 15 minut prred wyjsciem przez Ksiecia z Samochodem zreszta), pub zamkniety, no to do innego, przesiaknietego wspomnieniami (np. moja Mama i Ksiaze z Samochodem). W pubie stol i pilkarzyki - no i juz wiedzialam, gdzie bedziemy 'siedziec'. Oczywiscie chlopcy obstawili stol, zamowili piwo (ha! bylam z siebie dumna, Chips sie przechszcil na moje ulubione! przy okazji dowiedzialam sie, ze jak chcial sie popisac przed kumplami wczesniej, zamiast Kronenbourg zamowil Strongbow i wyladowal z jablecznikiem - nowy klasyk) i gra rozpoczeta. Ja, oczywiscie, bo jakzeby inaczej, w teamie z Chipsem i ogralismy jego kumpli koncertowo, lacznie z moim przepieknym ostatnim golem. Sytuacja z gatunku - nie, to sie nie dzieje naprawde. Wiec po pierwszej rundzie druga runda, kolejne piwa, kolejna runda, zamkniecie pubu, no to pojedzmy na Camden, kolejne piwo, zamkniecie klubu, no to do kumpli hotelu i tak oto wyladowalam w domu o 5. I znowu nie wiem, czy to byla randka, bo znowu spedzilismy razem godzin 7, poznalam najlepszych kumpli ze szkoly, ktorzy oczywiscie zostali podbici, bo jakzeby inaczej, ALE randka wygladala tak wlasnie.

Ale to jest chyba temat na odrebne rozwazania. Tym czasem moge tylko podsumowac stwierdzajac, ze mi do definicji 'boya' wg Beyonce brakuje niewiele, jesli jednym z elementow jest 'drinking beer with the guys'. Oczywiscie, rzucanie Beyonce jest so gay...

Sunday, January 17, 2010

Jak mam wracac, to wypadaloby na calego, czyli systematycznie. A ze mnie nie bylo kawalek czasu, to pisac jest o czym. Dzisiaj bedzie o tych wspomnianych szczytach - glupoty dodac nalezy. Zdecydowanie jestem dla siebie pelna podziwu, albowiem ksiazke moznaby napisac o samych tych idiotyzmach, Simon's Cat sie chowa.

Otoz od poczatku zmian na lepsiejsze, rozpoczetych zmiana mieszkania (tu, oczywiscie, mala dygresja, co by rozjasnic sytuacje, mieszkam obecnie w wymarzonych od dziecinstwa okolicach Kuby Rozpruwacza, a mianowicie Whitechapel, w uroczym bardzo dodgy bloku, w olbrzymim, 5-cio sypialnianym mieszkaniu, z czterema uroczymi samcami, w tym dwoma orientacji wiadomej, w przedziale wiekowym 22 - 32, jest bosko), jakos, jak to sie kiedys ladnie po polsku mawialo, ocipialam z radosci. Najpierw ocipialam z radosci na mysl o jednym z moich wspollokatorow (na szczescie dla mnie padlo, wyjatkowo, na jednego z tych dwoch, co to orientacji wiadomej nie sa, przy okazji tego z najnizszej grupy wiekowej rowniez). I za tym pociagnely sie wypadki pod tytulem 'where is my mind?'. Najpierw popelzlam do naszego Sainsbury's 3 kroki od domu. Piekny dzien, bodaj sobota, shopping bag ready, shopping list ready, glowa w chmurach, idziemy na zakupy, robimy zakupy, fajnie jest, wracamy do domu, uzywamy zakupow, dzien mija sielsko, dobiega konca, nadchodzi niedziela, niestety pracujaca, wiec szykujemy sie do pracy, konczy nam sie miesieczny travelcard na oysterze, wiec wychodzimy wczesniej, co by sobie wykupic kolejny, podchodzimy do maszyny, otwieramy portfel, a tam - where is my card? Akcja - rewelacja, pol dnia spedzone na dzwonieniu do Sainsbury's, az sie dopchalam do managementu i owszem, oczywiscie, zostawilam karte w czytniku przy self-checkoucie, ale znalezli i maja dla mnie, wiec lecialam z wywieszonym jezorem z pracy, co by tego samego dnia odebrac. Ufff...

Nie minelo kilka dni, sytuacja z gola podobna, shpping bag, wyprawa do wypozyczalni, bierzemy kilka dvd, lecimy do domu, ogladamy, rozpakowujemy wszystko z torby, blablabla, portfel przekladamy z miejsca na miejsce, ale nic to, trzeba bylo Sainsburysowa karte lojalnosciowa zarejestrowac i takie tam ekscytujace czynnosci. Nastepnego dnia lecimy do pracy, zostawiamy w szafce torbe, bierzemy to, co przepusci ochrona, czyli telefon i portfel - ale zaraz, gdzie portfel? Oczywiscie na lozku... A moze to bylo biurko...? Tak czy inaczej pozostal tam na dobrych kilka dni. Ech.

Potem pojawil sie Chips. Bylo kilka klasycznych wpadek w pracy, ale to temat zamkniety. Pojawil sie Chis i rozpoczelismy male zawody w loserstwie. Zaczal on, kupujac sobie niezly zestaw dvd, ktore ot, tak po prostu, zostawil tego samego dnia w autobusie, w towarzystwie swojego szalika. Myslalam, ze tego sie nie da przebic, bo przeciez karty i portfele mozna zostawiac w nieskonczonosc. I tak oto, juz po zostawieniu pracy i zalkowitemu zachipsowaniu, polazlam do starego miejsca pracy, tak ladnie przed swietami, co by poswietowac nieco nowa prace i zobaczyc, co tam na przecenach. I znalazlam sliczne buciki, moj rozmiar, ladna cena, wygodne, o dziwo, chociaz do rozchodzenia oczywiscie, ale i tak w porownaniu z innymi tego typu - zadziwiajaco dopasowane. No to szalejemy, a co, nalezy nam sie. Przy okazji, jako, ze swieta sie zblizaly, to postanowilam wreczyc Chipsowi kartke, ale taka idealna. I znalazlam ja, ostatnia na polce, najbardziej idealna kartka na swiecie:

Kartke wrzucilam do torby z butami i radosnie popedzilam do domu. Juz sie zaczynaly sniegi z deszczami, a ja bez odpowiednich butow (ten argument usprawiedliwia moja statystyke 2 par na miesiac), wiec dylemat moralny, czy idziemy do Sainsbury's przy stacji, gdzie nie kupie tego, co chce, bo to takie male i express, czy do tego 3 kroki od domu, gdzie bedzie wszystko, czego mi sie zachciewalo. Padlo na duzy, ale ze nie dalabym rady przejsc, to ide na autobus. Na przystanku jakis zulek sie przystawia, zimno, pada, buty, zul, zero autobusu, wiec pierdole, nie robie, idziemy do malego i do domu. Kupilam bez ceregieli to, co sie dalo, poszlam do mojego ulubionego self-checkoutu, postawilam torbe na miejscu koszyka, zaplacilam, zgarnelam zakupy i tyle mnie bylo widac. 2 godziny pozniej chcialam pochwalic sie wspollokatorom butami i zaczac przygotowywac kartke. No, to tyle sie nacieszylam obojgiem, albowiem, oczywiscie, zostawilam je tam, gdzie je postawilam, i w przeciwienstwie do karty - nie chcialy do mnie wrocic...

Po drodze byly klasyczne przypadki zostawienia portfela i kluczy w shopping torbie, wiadomo, co to dla mnie, no i ostatni spektakularny popis z telefonem, kiedy to czekalam na wiesci i jednej rozmowie o prace i potencjalnie o kolejnej, plus moze Chips by cos sie odezwal, albo nie wiem, cokolwiek. Takze liga loserow wciaz jest otwarta, nie wiem, kto prowadzi w tym momencie, chyba jednak wyprzedzam Chipsa, bo dawno nie odwalil numeru. Pomijajac wylanie piwa nam obojgu na kolana, ale ja zaraz potem dwa razy rzucilam orzeszkiem przez caly stolik, wiec sie nie liczy, bo znowu przebilam na miejscu.

No i szczytem loserstwa jest w moim przypadku Chips, chociaz chcialam to spieprzyc tyle razy, a wciaz sie nie udalo, wiec juz sama nie wiem. Jutro sprobuje znowu. 

Friday, January 15, 2010

Nie wierze, ze pisze, przepraszam za brak polskich znakow, ale sie sprzedalam, w sensie dusze przede wszystkim, swiece sie teraz jabluszkiem, kupionym w UK, chwilowo bankrutuje i nie stac mnie na wykupienie sobie pakietu extra znaczkow, albowiem... Albowiem mialam dziure w pisarskim zyciorysie i podczas tej dziury dzialo sie duzo, przede wszystkim duzo gubienia sie, bladzenia po omacku i ludzenia sie, ze 'chcesz byc piekna - musisz cierpiec', co sie w tym przypadku przeklada na 'you have to kiss many frogs to find a prince', a w prostych slowach (jesli takowymi potrafie sie poslugiwac) - czlowiek sie uczy na bledach. Jakby to moj kolega ujal, znowu gadam jak trener koszykarek, co to sie naprodukuje, a i tak nie wiadomo, o co mu chodzi. I dobrze. Zbyt nudne i telenowelowe rozwodzic sie nad tym, co mi sie przytrafialo, albowiem co bylo nie wroci (oby), a co ma nadejsc wydaje sie byc o wiele ciekawsze.

Zatem zaczne moze tak z tak zwanej dupy, a mianowicie udajac, ze nigdy nic. W sensie, ze tej dziury nie bylo. Ze bylam i jestem i bede i startujemy na nowo. Wszak nowa dekada, ba, nawet millennium, jak to z Chipsem uparcie maltretowalismy przed koncem 2009. W sumie do tej pory nie wyklarowalismy, ze gadalismy od rzeczy, ale moze niektore kwestie powinny zostac niedopowiedziane...? Wracajac - ze jestem wciaz, jaka bylam, to startujemy po prostu, bez ceregieli, nie skasowali mnie jeszcze za kare, wiec moj wlasny pokoj jest wciaz moj.

Dzisiaj chcialam o tym, ze kocham to miasto. Im bardziej mnie zaskakuje, tym bardziej je kocham. Obudzil mnie telefon agentki, z ktora sie nie moglam ostatnio skomunikowac z powodow roznych, kwadratowych i podluznych, przede wszystkim braku zasiegu w pracy i braku czasu na przerwach w pracy, i zapomnienia telefonu w ramach szczytowego osiagniecia (o szczytowych osiagnieciach bedzie innym razem, bo sa spektakularne). Agentka zaprosila mnie na rozmowe, a ze dzien mialam wolny, to a niech bedzie, wycieczka - przygoda, jedziemy. Powiedziala mi, ze bede musiala wsiasc w pociag, ale co tam, juz jechalam w strefe 5 i 6, to damy rade. Jednak okazalo sie, ze mialam dojechac do Surrey, czyli poza Londyn. Tu mi nieco mina zrzedla, gdyz musialam na stacji kupic powrotny bilet za funtow 12, co w innych okolicznosciach finansowej przyrody (tych, ktore za mna i przede mna) byloby niczym, ale jade tam wlasnie dlatego, ze jest chwilowo czyms i ta chwila musi byc krotka. Dojechalam, wyszlam ze stacji, ktora niewiele rozni sie od Szczecina Dabie tudziez innego krakowskiego Kobierzyna, wyszlam w strone znaku wskazujacego na 'Town Center' i zwatpilam w swoj naturalny dar szybkiej orientacji w terenie. Blackberry, GPS, dwa kroki do przodu, trzy do tylu, telefon. 'Jak sa jakies, to lepiej wez taksowke...' Gowno, nie bede brala taksowki, jestem walker, London ranger, mam nogi, co z tego, ze na obcasach, dojde sobie sama. Proba oszukania systemu - moze autobus...? Chwila pozniej - a moze jednak nie... No to idziemy. Kierowca autobsu wskazal kierunek, azymut obrany, Blackberry na mapie i do przodu. X minut pozniej, kiedy momentow 'dwa kroki do przodu, trzy do tylu' namnozylo sie niebezpiecznie, zwatpilam bardziej i postanowilam znalezc te taksowke. Pierwsza byla pusta. No to idziemy... Mapa pokazala, z idziemy dobrze, no to ok, jakos sie uda. Przed nami rozjazd, tylko trzeba w dobra strone. Skrecilam, no i doszlam do mniej wiecej punktu wyjscia. Zwatpienie siegnelo zenitu i checi wylaczenia mapy i przelaczenia na telefon do mamy (na ktory i tak mnie nie stac) z haslem 'Mamo, ja nie wiem, czy ja tu w ogole chce byc, ja chce wracac' Taksowka! Pierwsza nie pracuje, ale tam jest postoj, tam pracuja. Gdziekolwiek ten postoj byl, zadnych taksowek tam nie bylo. No to zawracamy, bo najwyrazniej skrecilysmy w zla strone, to teraz pojdziemy w dobra. Taksowka! Nikogo w srodku. Sceneria: ja na obcasach, w sukience zakochanej w Marylin i lubiacej robic klasyczny numer z wywietrznikiem metra, sztuczne futro, skorzane rekawiczki, okolica idylliczna, koniec swiata, generalnie kwiatek do kozucha, ze bardziej sie nie da. I ide. I nagle wszystko ma sens. Obok mnie pierwszy cottage, zaraz obok niego drugi cottage, garden cottage, i nagle w 5 minut jestem na miejscu (i moglam tam trafic generalnie w minut 15, gdybym tylko znala ten skrot), kolo mnie Mansion, a mam trafic do Stables, jestem zakochana, przeskakuje most nad rwacym potokiem, Jane Austen 100%, mam swoj Lizzy Bennet moment, drobnymi kroczkami skacze przez roztopiony snieg i bloto, by dojsc na obcasach i w futrze do mojego prywatnego Pemberley, gdzie wpradzie nie bedzie Mr Darcy, bo ten zostal zdecydowanie w centrum i o Leatherhead nawet mu sie nie snilo, ale bedzie Breakfast at Tiffany's i z kryzysu wpadlam w euforie i okazalo sie, ze warto bylo.

Warto bylo potrojnie tego dnia. Cokolwiek sie nie wydarzy, juz niebawem bede mogla zakonczyc niefortunny miesiac bankructwa. Albowiem wrocilam (po kotkiej przerwie) do mojego ulubionego sposobu spedzania wolnego czasu, czyli biegania na job interviews.

No, to chyba tyle tytulem powrotu. More to come.