Sunday, January 17, 2010

Jak mam wracac, to wypadaloby na calego, czyli systematycznie. A ze mnie nie bylo kawalek czasu, to pisac jest o czym. Dzisiaj bedzie o tych wspomnianych szczytach - glupoty dodac nalezy. Zdecydowanie jestem dla siebie pelna podziwu, albowiem ksiazke moznaby napisac o samych tych idiotyzmach, Simon's Cat sie chowa.

Otoz od poczatku zmian na lepsiejsze, rozpoczetych zmiana mieszkania (tu, oczywiscie, mala dygresja, co by rozjasnic sytuacje, mieszkam obecnie w wymarzonych od dziecinstwa okolicach Kuby Rozpruwacza, a mianowicie Whitechapel, w uroczym bardzo dodgy bloku, w olbrzymim, 5-cio sypialnianym mieszkaniu, z czterema uroczymi samcami, w tym dwoma orientacji wiadomej, w przedziale wiekowym 22 - 32, jest bosko), jakos, jak to sie kiedys ladnie po polsku mawialo, ocipialam z radosci. Najpierw ocipialam z radosci na mysl o jednym z moich wspollokatorow (na szczescie dla mnie padlo, wyjatkowo, na jednego z tych dwoch, co to orientacji wiadomej nie sa, przy okazji tego z najnizszej grupy wiekowej rowniez). I za tym pociagnely sie wypadki pod tytulem 'where is my mind?'. Najpierw popelzlam do naszego Sainsbury's 3 kroki od domu. Piekny dzien, bodaj sobota, shopping bag ready, shopping list ready, glowa w chmurach, idziemy na zakupy, robimy zakupy, fajnie jest, wracamy do domu, uzywamy zakupow, dzien mija sielsko, dobiega konca, nadchodzi niedziela, niestety pracujaca, wiec szykujemy sie do pracy, konczy nam sie miesieczny travelcard na oysterze, wiec wychodzimy wczesniej, co by sobie wykupic kolejny, podchodzimy do maszyny, otwieramy portfel, a tam - where is my card? Akcja - rewelacja, pol dnia spedzone na dzwonieniu do Sainsbury's, az sie dopchalam do managementu i owszem, oczywiscie, zostawilam karte w czytniku przy self-checkoucie, ale znalezli i maja dla mnie, wiec lecialam z wywieszonym jezorem z pracy, co by tego samego dnia odebrac. Ufff...

Nie minelo kilka dni, sytuacja z gola podobna, shpping bag, wyprawa do wypozyczalni, bierzemy kilka dvd, lecimy do domu, ogladamy, rozpakowujemy wszystko z torby, blablabla, portfel przekladamy z miejsca na miejsce, ale nic to, trzeba bylo Sainsburysowa karte lojalnosciowa zarejestrowac i takie tam ekscytujace czynnosci. Nastepnego dnia lecimy do pracy, zostawiamy w szafce torbe, bierzemy to, co przepusci ochrona, czyli telefon i portfel - ale zaraz, gdzie portfel? Oczywiscie na lozku... A moze to bylo biurko...? Tak czy inaczej pozostal tam na dobrych kilka dni. Ech.

Potem pojawil sie Chips. Bylo kilka klasycznych wpadek w pracy, ale to temat zamkniety. Pojawil sie Chis i rozpoczelismy male zawody w loserstwie. Zaczal on, kupujac sobie niezly zestaw dvd, ktore ot, tak po prostu, zostawil tego samego dnia w autobusie, w towarzystwie swojego szalika. Myslalam, ze tego sie nie da przebic, bo przeciez karty i portfele mozna zostawiac w nieskonczonosc. I tak oto, juz po zostawieniu pracy i zalkowitemu zachipsowaniu, polazlam do starego miejsca pracy, tak ladnie przed swietami, co by poswietowac nieco nowa prace i zobaczyc, co tam na przecenach. I znalazlam sliczne buciki, moj rozmiar, ladna cena, wygodne, o dziwo, chociaz do rozchodzenia oczywiscie, ale i tak w porownaniu z innymi tego typu - zadziwiajaco dopasowane. No to szalejemy, a co, nalezy nam sie. Przy okazji, jako, ze swieta sie zblizaly, to postanowilam wreczyc Chipsowi kartke, ale taka idealna. I znalazlam ja, ostatnia na polce, najbardziej idealna kartka na swiecie:

Kartke wrzucilam do torby z butami i radosnie popedzilam do domu. Juz sie zaczynaly sniegi z deszczami, a ja bez odpowiednich butow (ten argument usprawiedliwia moja statystyke 2 par na miesiac), wiec dylemat moralny, czy idziemy do Sainsbury's przy stacji, gdzie nie kupie tego, co chce, bo to takie male i express, czy do tego 3 kroki od domu, gdzie bedzie wszystko, czego mi sie zachciewalo. Padlo na duzy, ale ze nie dalabym rady przejsc, to ide na autobus. Na przystanku jakis zulek sie przystawia, zimno, pada, buty, zul, zero autobusu, wiec pierdole, nie robie, idziemy do malego i do domu. Kupilam bez ceregieli to, co sie dalo, poszlam do mojego ulubionego self-checkoutu, postawilam torbe na miejscu koszyka, zaplacilam, zgarnelam zakupy i tyle mnie bylo widac. 2 godziny pozniej chcialam pochwalic sie wspollokatorom butami i zaczac przygotowywac kartke. No, to tyle sie nacieszylam obojgiem, albowiem, oczywiscie, zostawilam je tam, gdzie je postawilam, i w przeciwienstwie do karty - nie chcialy do mnie wrocic...

Po drodze byly klasyczne przypadki zostawienia portfela i kluczy w shopping torbie, wiadomo, co to dla mnie, no i ostatni spektakularny popis z telefonem, kiedy to czekalam na wiesci i jednej rozmowie o prace i potencjalnie o kolejnej, plus moze Chips by cos sie odezwal, albo nie wiem, cokolwiek. Takze liga loserow wciaz jest otwarta, nie wiem, kto prowadzi w tym momencie, chyba jednak wyprzedzam Chipsa, bo dawno nie odwalil numeru. Pomijajac wylanie piwa nam obojgu na kolana, ale ja zaraz potem dwa razy rzucilam orzeszkiem przez caly stolik, wiec sie nie liczy, bo znowu przebilam na miejscu.

No i szczytem loserstwa jest w moim przypadku Chips, chociaz chcialam to spieprzyc tyle razy, a wciaz sie nie udalo, wiec juz sama nie wiem. Jutro sprobuje znowu. 

2 comments:

  1. się sieroty dobrały ::P

    ale żeby buty zostawić?! hell no!

    ReplyDelete
  2. ja kojarze sytuacje z porzucaniem telefonu na srodku ulicy hihi!

    mart.

    ReplyDelete