Friday, January 15, 2010

Nie wierze, ze pisze, przepraszam za brak polskich znakow, ale sie sprzedalam, w sensie dusze przede wszystkim, swiece sie teraz jabluszkiem, kupionym w UK, chwilowo bankrutuje i nie stac mnie na wykupienie sobie pakietu extra znaczkow, albowiem... Albowiem mialam dziure w pisarskim zyciorysie i podczas tej dziury dzialo sie duzo, przede wszystkim duzo gubienia sie, bladzenia po omacku i ludzenia sie, ze 'chcesz byc piekna - musisz cierpiec', co sie w tym przypadku przeklada na 'you have to kiss many frogs to find a prince', a w prostych slowach (jesli takowymi potrafie sie poslugiwac) - czlowiek sie uczy na bledach. Jakby to moj kolega ujal, znowu gadam jak trener koszykarek, co to sie naprodukuje, a i tak nie wiadomo, o co mu chodzi. I dobrze. Zbyt nudne i telenowelowe rozwodzic sie nad tym, co mi sie przytrafialo, albowiem co bylo nie wroci (oby), a co ma nadejsc wydaje sie byc o wiele ciekawsze.

Zatem zaczne moze tak z tak zwanej dupy, a mianowicie udajac, ze nigdy nic. W sensie, ze tej dziury nie bylo. Ze bylam i jestem i bede i startujemy na nowo. Wszak nowa dekada, ba, nawet millennium, jak to z Chipsem uparcie maltretowalismy przed koncem 2009. W sumie do tej pory nie wyklarowalismy, ze gadalismy od rzeczy, ale moze niektore kwestie powinny zostac niedopowiedziane...? Wracajac - ze jestem wciaz, jaka bylam, to startujemy po prostu, bez ceregieli, nie skasowali mnie jeszcze za kare, wiec moj wlasny pokoj jest wciaz moj.

Dzisiaj chcialam o tym, ze kocham to miasto. Im bardziej mnie zaskakuje, tym bardziej je kocham. Obudzil mnie telefon agentki, z ktora sie nie moglam ostatnio skomunikowac z powodow roznych, kwadratowych i podluznych, przede wszystkim braku zasiegu w pracy i braku czasu na przerwach w pracy, i zapomnienia telefonu w ramach szczytowego osiagniecia (o szczytowych osiagnieciach bedzie innym razem, bo sa spektakularne). Agentka zaprosila mnie na rozmowe, a ze dzien mialam wolny, to a niech bedzie, wycieczka - przygoda, jedziemy. Powiedziala mi, ze bede musiala wsiasc w pociag, ale co tam, juz jechalam w strefe 5 i 6, to damy rade. Jednak okazalo sie, ze mialam dojechac do Surrey, czyli poza Londyn. Tu mi nieco mina zrzedla, gdyz musialam na stacji kupic powrotny bilet za funtow 12, co w innych okolicznosciach finansowej przyrody (tych, ktore za mna i przede mna) byloby niczym, ale jade tam wlasnie dlatego, ze jest chwilowo czyms i ta chwila musi byc krotka. Dojechalam, wyszlam ze stacji, ktora niewiele rozni sie od Szczecina Dabie tudziez innego krakowskiego Kobierzyna, wyszlam w strone znaku wskazujacego na 'Town Center' i zwatpilam w swoj naturalny dar szybkiej orientacji w terenie. Blackberry, GPS, dwa kroki do przodu, trzy do tylu, telefon. 'Jak sa jakies, to lepiej wez taksowke...' Gowno, nie bede brala taksowki, jestem walker, London ranger, mam nogi, co z tego, ze na obcasach, dojde sobie sama. Proba oszukania systemu - moze autobus...? Chwila pozniej - a moze jednak nie... No to idziemy. Kierowca autobsu wskazal kierunek, azymut obrany, Blackberry na mapie i do przodu. X minut pozniej, kiedy momentow 'dwa kroki do przodu, trzy do tylu' namnozylo sie niebezpiecznie, zwatpilam bardziej i postanowilam znalezc te taksowke. Pierwsza byla pusta. No to idziemy... Mapa pokazala, z idziemy dobrze, no to ok, jakos sie uda. Przed nami rozjazd, tylko trzeba w dobra strone. Skrecilam, no i doszlam do mniej wiecej punktu wyjscia. Zwatpienie siegnelo zenitu i checi wylaczenia mapy i przelaczenia na telefon do mamy (na ktory i tak mnie nie stac) z haslem 'Mamo, ja nie wiem, czy ja tu w ogole chce byc, ja chce wracac' Taksowka! Pierwsza nie pracuje, ale tam jest postoj, tam pracuja. Gdziekolwiek ten postoj byl, zadnych taksowek tam nie bylo. No to zawracamy, bo najwyrazniej skrecilysmy w zla strone, to teraz pojdziemy w dobra. Taksowka! Nikogo w srodku. Sceneria: ja na obcasach, w sukience zakochanej w Marylin i lubiacej robic klasyczny numer z wywietrznikiem metra, sztuczne futro, skorzane rekawiczki, okolica idylliczna, koniec swiata, generalnie kwiatek do kozucha, ze bardziej sie nie da. I ide. I nagle wszystko ma sens. Obok mnie pierwszy cottage, zaraz obok niego drugi cottage, garden cottage, i nagle w 5 minut jestem na miejscu (i moglam tam trafic generalnie w minut 15, gdybym tylko znala ten skrot), kolo mnie Mansion, a mam trafic do Stables, jestem zakochana, przeskakuje most nad rwacym potokiem, Jane Austen 100%, mam swoj Lizzy Bennet moment, drobnymi kroczkami skacze przez roztopiony snieg i bloto, by dojsc na obcasach i w futrze do mojego prywatnego Pemberley, gdzie wpradzie nie bedzie Mr Darcy, bo ten zostal zdecydowanie w centrum i o Leatherhead nawet mu sie nie snilo, ale bedzie Breakfast at Tiffany's i z kryzysu wpadlam w euforie i okazalo sie, ze warto bylo.

Warto bylo potrojnie tego dnia. Cokolwiek sie nie wydarzy, juz niebawem bede mogla zakonczyc niefortunny miesiac bankructwa. Albowiem wrocilam (po kotkiej przerwie) do mojego ulubionego sposobu spedzania wolnego czasu, czyli biegania na job interviews.

No, to chyba tyle tytulem powrotu. More to come.

No comments:

Post a Comment