Thursday, January 28, 2010

Dawno nie pisalam dobranocki, takiej prawdziwej, wiec bedzie bajkowo. Prawdziwie bajkowo, fikcyjnie, wymarzenie i z tak zwanej, za przeproszeniem, dupy, prosze mi wybaczyc moja galopujaca wyobraznie, ale nic na nia poradzic nie moge (bo na terapie sie nie wybieram, dobrze mi z moim niezrownowazeniem). Tak naprawde moja galopujaca i wymykajaca sie wszelkim proporcjom wyobraznia i popieprzenie nieporownywalne z niczym to to, co tygrysy lubia w sobie najbardziej. Ale do rzeczy.

Dawno, dawno temu, w odleglej galaktyce, byla sobie wyspa pokryta wielkomiejsca dzungla. Niskie domki, waskie uliczki zapchane duzymi, pudelkowymi samochodami, kilka rond, placow, parkow. Nieduze chodniki rozposcierajace sie przy nieduzych witrynach - sklepowych, kancelaryjnych, biurowych, studyjnych... Wszystko na wyspie podpadalo pod jeden przymiotnik - nieduze. Duzo nieduzosci na malej przestrzeni, spowitej tym charakterystycznym cieplm, zoltym swiatlem, niby swiecowym, olejnym, latarnianym, rodem prosto z powiesci Dickensa.

Ludzie zamieszkujacy wyspe byli rozbitkami. Niektorzy traktowali wyspe tylko jako tymczasowa przystan, dopoki nie pozbieraja sie po katastrofie, ktora wyrzucila ich na brzeg. Niektorzy znajdowali komfort na wyspie i po regeneracji postanawiali zostac. Byli tez tacy, ktorych fascynowal sam fakt rozbicia i sami odnajdowali wyspe, by bez katastrofy moc uczestniczyc w rytuale rekonwalescencji.

Dziewczyna byla z tej ostatniej grupy. Caly czas czula, ze zbliza sie do katastrofy, ale katastrofa nigdy nie przyszla, jednak samo wyczekiwanie i oszukiwanie losu prowadzily ja coraz blizej do rozbicia. Dlatego wybrala wyspe, by dolaczyc do rozbitkow i tym samym zapobiec katastrofie, przeskakujac ten etap i znalezc ukojenie. Chlopak byl z pierwszej grupy. Rozbil sie o ostry klif na brzegu wyspy. Kiedy przyplywal, chcial zostac, jak dziewczyna szukal ukojenia, jednak katastrofa tuz przed przybyciem wywolala paniczne pragnienie ucieczki. Panika pomalu przechodzila w paranoje, gdyz czul palaca potrzebe wydostania sie z wyspy, jednak wciaz pamietal, po co przybyl i niemozliwosc dotarcia do tego celu paralizowala jego proby opuszczenia wyspy.

Chlopak nie mogl sie wydostac, poniewaz jego celem na wyspie byl krawiec. Chlopak mial marzenie - idealnie skrojony garnitur. Czul, ze jego zycie bez garnitura bedzie jak marynarka bez guzika - niedopiete, niekompletne, niedopasowane. Nie chcial tego garnituru kupic, dostac, dopasowac. Chcial ten garnitur wykroic, skonstruowac, uszyc - wszystko samemu. I do tego potrzebowal krawca. Przeczytal kiedys w kolorowym magazynie o krawcu z wyspy - mistrzu wykroju, doboru materialow, ale przede wszystkim diabla na szczegoly wykonczenia. Wiedzial, ze jesli ktokolwiek naprowadzi go na droge, ktora uznal za idealna, bedzie musial to byc ten, a nie inny krawiec. Jak sie mozna jednak spodziewac, mistrzow tego kalibru nie spotyka sie na ulicy. Mija nieswiadomie, owszem, zapewne wiele razy, jednak nigdy nie nastepuje ten moment ockniecia sie w momencie zderzenia, jest tylko winne spojrzenie w chodnik i wymamrotane 'przepraszam'. Jednak nie poddawal sie. Uczyl sie w mniejszych i wiekszych warsztatach, imal sie dorywczych, krotkoterminowych zajec, ktore, mial nadzieje, naprowadzilyby go na trop krawca. Niekiedy kierowaly go coraz blizej, niekiedy cofaly o dwie proste.

Dziewczyna myslala, ze diamenty sa jej najlepszym przyjacielem i to one dawaly jej ukojenie. Diamenty byly jej sila prewencyjna, wierzyla, ze sa jej amuletami i chronia ja przed katastrofa. Jednak wiara zostala zachwiana, katastrofa nagle zaczela wydawac sie blizsza. Ukojenie przeradzalo sie w panike, zamiast odwodzic prowadzilo niebezpiecznie blisko w strone rozbicia. Musiala znalezc ucieczke spod ciemnej mocy diamentow. Tuz przed ucieczka poznala chlopaka - wlasnie zaczal uczyc sie diamentow. Jednak chwile pozniej uciekala jak najdalej i spotkala na swojej drodze krawca. Zaczela uczyc sie o garniturach, Od momentu, kiedy wkroczyla w obszar wiedzy o garniturach, ich obezwladniajaca magia pochlonela ja calkowicie. Zaczela studiowac alchemie garnituru. Jednak pamietala, ze chlopak szukal tego krawca. Postanowila pomoc mu go znalezc, skoro ona sama wkroczyla na te droge. Co dwie glowy, to nie jedna.

Mijaly dni, tygodnie, miesiace, dziewczyna uczyla sie coraz wiecej, jednak ani ona, ani chlopak nie zdolali sie zblizyc ani na troche do krawca. Wrecz przeciwnie - zaczeli watpic w jego istnienie. Wciaz zdobywali wiedze, jednak czuli, ze ta wiedza nie wystarczy, ze musi byc cos wyzej, co ich dopelni. Pracowali wytrwale, zdobywali coraz wiekszy rozglos, gdyz w ramach przygotowan do spotkania z krawcem, dopasowali kilka garniturow innym. I kiedy juz stracili nadzieje - do drzwi warsztatu zapukal krawiec we wlasnej osobie. Na powitanie powiedzial tylko: 'glupi!' Wreczyl kazdemu narzedzia i przybory, postawil naprzeciwko siebie i kazal wymierzyc. Nastepnie wykroic i zszyc.

I nagle staneli naprzeciw - ubrani w swoje nawzajem leki, paranoje, niedopasowania, katastrofy. I nagle zobaczyli, ze sami dla siebie nigdy nie beda w stanie dopasowac  i dopiac marynarki. Ze do dopasowania bedzie zawsze potrzebna druga para rak i oczu. Ze krawiec nie jest tu tak naprawde potrzebny.

Zamknieci w malym warsztacie, przy zoltym swietle swiec i latarni ulicznych, miedzy pudelkowymi samochodami, zaczeli dopasowywac sobie nazajem marynarki. Dopasowywac, zszywac, poprawiac, zszywac, poprawiac, zszywac... Nigdy nie wykonczyli.

3 comments: