Sunday, March 8, 2009

Wczesna dobranocka, gdyż uważam się dzisiaj za tzw. trupka i zapewne padnę, nie dokończywszy nawet "Dumy i uprzedzenia", która właśnie leci sobie na backgroundzie, albowiem mam okres Austenowski (jakby to była nowość) i tak sobie odświeżam. Poza tym dobranocki ostatnio były nieregularne z powodu nieregularności t'interwebu, który ma tendencję do zanikania dokładnie w połowie wysyłania zdania do Księcia z Samochodem. Powoduje to bardzo interesujące zaniki konwersacji, reanimowane przeze mnie godzinę później dzięki uprzejmości Apple Store'u (lub pracowego komputera pod nieobecność managementu).

W dzisiejszej dobranocce pragnę poruszyć mój problem znajdowania. Albowiem zaczynam go uważać za problem, w dodatku idiotyczny i irytujący. Zawsze wydawało mi się, że jak się znajdzie pieniążek, oznacza to szczęście. I co? I tak oto po dwukrotnym znalezieniu dwóch pensów znalazłam pensów dwadzieścia i pięć, podczas udawania się do domu z radosnych pląsów, których ten z Samochodem nie zaszczycił swoją obecnością (szczerze powiedziawszy byłabym bardziej zaskoczona gdyby było inaczej). Po obudzeniu się i doprowadzeniu do jako-takiego stanu używalności wyruszyłam w coporanny spacer do Liverpool Street Station (świetny sposób na trzymanie kondycji) i po raz kolejny pens po prostu leżał na mojej drodze! I chciałam tutaj wyrazić moją frustrację - za przeproszeniem, ale niech się wreszcie coś wydarzy! Bo to już się robi nudne. Moje życie powinno być w tym momencie mlekiem i miodem płynące jak policzyć te wszystkie pensy i funty, a coś jakoś odmiany losu jakiejś nie widać.

Co prowadzi do bardzo sympatycznej wzmianki o postępach w socjalizowaniu się z nowymi współlokatorami - dzisiaj spotkałam mojego hot Fińskiego współlokatora (tak, tego, co porankami przechadza się po mieszkaniu w bokserkach) w Tesco po drodze do domu, po czym go wyprzedziłam (napotykając przy okazji niejakiego Ruperta aka sobowtóra Josha Beecha, z którym miałam przyjemność spędzić trochę czasu pewnego wieczoru...), spotkaliśmy się ponownie w naszej kuchni, gdzie powymienialiśmy uwagi na temat związków w wielkim mieście. To, co się przewijało najczęściej, to problem nie traktowania drugiej strony poważnie lub niedoceniania jej starań i zaangażowania (co najzabawniejsze, oboje mamy podobny problem w odniesieniu do drugiej strony, co najmniej interesujące). Oczywiście, londyńska przypadłość polega na tym, że wszyscy w tym mieście niby szukają, ale to, co znajdują, nigdy nie jest dla nich dostatecznie dobre tudzież cool, więc bawią się dalej, po czym lądują a la Bridget in their thirties, still single and hopeless, a my tak nie chcemy. My już mamy dość budzenia się co impreza koło kolejnych przypadkowych zwłok, jesteśmy gotowi na zaangażowanie, tylko nie ma go gdzie ulokować, bo wiadomo... U mnie problem jest jasny: źli chłopcy i uciekające króliczki, wszystko, co za łatwo przychodzi jest zbyt małym wyzwaniem, dlatego czuję się chwilami strasznie z moim węgierskim wielbicielem, który, niestety, pochodzi z plemienia zwanego przeze mnie Spaniel - too good, too sweet, too perfect husband material... Ech... I tak źle, i tak niedobrze. Dajcie mi jakiegoś takiego pomiędzy spanielem a bad boy'em. Chociaż nie, wtedy oznaczałoby to kogoś normalnego, a tacy mnie nie interesują.

Jakby to powiedziała Miranda: I am so fucked up. Jakoś coś mi dobranocka uciekła w dziwny klimat. Taki... bezkonceptowy. Cóż, raz na jakiś czas należy mi wybaczyć.

No comments:

Post a Comment