Sunday, February 22, 2009

Żebym sama siebie nie zawiodła - kolejna dobranocka. Tym razem na temat. Miałam wahania, czy jej nie napisać, jak obiecałam, w środku dnia, ale stwierdziłam, że skoro mi odpadają Oscary, to dam radę o zwyczajowej porze.

Otóż problem polega na tym, że nie wiem, co dalej, gdyż nie wiem, co tak naprawdę mi najlepiej wychodzi. Bo według mojego małego rozumku tak się powinno podążąć - za tym, co się najbardziej, i wydawało misie, że ja tak właśnie do tej pory robiłam. Tylko, że nigdy nie byłam do końca pewna, czy aby na pewno jestem w tym wszystkim dobra. Dlatego mam tzw. kryzys zostawiania wszystkiego na 2 płotki przed metą. Jak w tym dowcipie o 2 wariatach, co uciekli ze szpitala, mieli do pokonania 100 płotków, po 97 się zmęczyli i stwierdzili "to co? wracamy?"

Dlatego za sobą mam: aktorstwo (pół roku przed egzaminami do szkół teatralnych postanowiłam, że moim powołaniem jest filmoznawstwo), filmoznawstwo (na pół roku przed końcem studiów stwierdziłam, że droga ściśle akademicka nie jest koniecznie w 100% dla mnie), krytykę filmową (ogólny kryzys około-Mętrakowy plus kilka pobocznych), a między to wszystko się miesza sprzedaż ciuchów, zegarków i ch*j knows czego jeszcze, która owszem, wychodzi mi i zapewnia niezbędne 3 gwinee, ale dalece odbiega od dawania mi szeroko pojętej życiowej satysfakcji.

To, co było zawsze, to pisanie. Pierwszą książkę napisałam w wieku bodajże 3 lat, w dodatku był to komiks (bardzo pseudo jak na moje ówczesne możliwości plastyczne, które, nota bene, rozwinęły się od tamtego czasu niewiele bardziej), ale był profesjonalnie zszyty wstążką i traktował o przygodach niejakiego Jacka i Placka. Później, oczywiście, jak każdy nadwrażliwy nastolatek, miałam okres twórczości poetyckiej, również chałupniczo zebranej do kupy, nawet opublikowanej w szkolnym tomiku, zaprezentowanej w lokalnej tv i wysłanej na kilka konkursów. Pojawiały się, oczywiście, pomniejsze formy, a la dzienniki (również fikcyjne,) pojawiło się blogowanie (również poniekąd fikcyjne). Wszystkie twarde dyski, które przyszło mi posiadać, noszą znamiona porozpoczynanych przeróżnych form prozatorskich, które nigdy nie dobrnęły do stadium pozwalającego na ich upublicznienie.

Powód jest prosty. To, że to robię, wcale nie znaczy, że robię dobrze. A jak mam popełnić coś, co zostanie złożone w książkę i wydane w iluś tam egzemplarzach, to chciałabym, żeby było to czegoś warte. A chwilowo mam poczucie, że nie mam temu światu do powiedzenia niczego nowego, co nie zostałoby powiedziane wcześniej, albo przynajmniej nie wynalazłam żadnej nowatorskiej formy, która mogłaby unieść nawet najbardziej trywialny i wyświechtany temat, jednak ubrany w świeże fatałaszki. I wciąż czytam na przemian Iris Murdoch z Virginią Woolf i chciałabym móc im dorównać. Zwłaszcza siłą intelektu.

Za każdym razem, jak zabieram się za Iris, nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jak fenomenalnie prowadzi narrację: zaczyna od punktu, który zdaje się sugerować pewien tor wydarzeń, porzucony jeszcze przed końcem pierwszego rozdziału. Prowadzi swoich bohaterów po ścieżkach życia tak płynnie, tak pewnie i tak... prawdziwie. Jednocześnie napełnia ich egzystencję problemami filozoficznymi, które w ich ustach brzmią codziennie, naturalnie, wręcz potocznie. Wszystko w jej powieściach po prostu się wydarza, bez żadnego zadęcia czy przekombinowania, dlatego wszystkie najbardziej skomplikowane sytuacje życiowe jej bohaterów wydają się tak bliskie - może dlatego, że dla innych autorów były zbyt trywialne, zbyt niewiarygodne, by o nich pisać i właśnie dlatego na kartach jej powieści zostaje im oddana należna cześć.

A ja, obawiam się, tak nie potrafię, a chciałabym.

1 comment:

  1. Nawet nie wiesz jak się cieszę, że jesteś back. Linkuję już.

    ReplyDelete