Friday, January 15, 2010

Nie wierze, ze pisze, przepraszam za brak polskich znakow, ale sie sprzedalam, w sensie dusze przede wszystkim, swiece sie teraz jabluszkiem, kupionym w UK, chwilowo bankrutuje i nie stac mnie na wykupienie sobie pakietu extra znaczkow, albowiem... Albowiem mialam dziure w pisarskim zyciorysie i podczas tej dziury dzialo sie duzo, przede wszystkim duzo gubienia sie, bladzenia po omacku i ludzenia sie, ze 'chcesz byc piekna - musisz cierpiec', co sie w tym przypadku przeklada na 'you have to kiss many frogs to find a prince', a w prostych slowach (jesli takowymi potrafie sie poslugiwac) - czlowiek sie uczy na bledach. Jakby to moj kolega ujal, znowu gadam jak trener koszykarek, co to sie naprodukuje, a i tak nie wiadomo, o co mu chodzi. I dobrze. Zbyt nudne i telenowelowe rozwodzic sie nad tym, co mi sie przytrafialo, albowiem co bylo nie wroci (oby), a co ma nadejsc wydaje sie byc o wiele ciekawsze.

Zatem zaczne moze tak z tak zwanej dupy, a mianowicie udajac, ze nigdy nic. W sensie, ze tej dziury nie bylo. Ze bylam i jestem i bede i startujemy na nowo. Wszak nowa dekada, ba, nawet millennium, jak to z Chipsem uparcie maltretowalismy przed koncem 2009. W sumie do tej pory nie wyklarowalismy, ze gadalismy od rzeczy, ale moze niektore kwestie powinny zostac niedopowiedziane...? Wracajac - ze jestem wciaz, jaka bylam, to startujemy po prostu, bez ceregieli, nie skasowali mnie jeszcze za kare, wiec moj wlasny pokoj jest wciaz moj.

Dzisiaj chcialam o tym, ze kocham to miasto. Im bardziej mnie zaskakuje, tym bardziej je kocham. Obudzil mnie telefon agentki, z ktora sie nie moglam ostatnio skomunikowac z powodow roznych, kwadratowych i podluznych, przede wszystkim braku zasiegu w pracy i braku czasu na przerwach w pracy, i zapomnienia telefonu w ramach szczytowego osiagniecia (o szczytowych osiagnieciach bedzie innym razem, bo sa spektakularne). Agentka zaprosila mnie na rozmowe, a ze dzien mialam wolny, to a niech bedzie, wycieczka - przygoda, jedziemy. Powiedziala mi, ze bede musiala wsiasc w pociag, ale co tam, juz jechalam w strefe 5 i 6, to damy rade. Jednak okazalo sie, ze mialam dojechac do Surrey, czyli poza Londyn. Tu mi nieco mina zrzedla, gdyz musialam na stacji kupic powrotny bilet za funtow 12, co w innych okolicznosciach finansowej przyrody (tych, ktore za mna i przede mna) byloby niczym, ale jade tam wlasnie dlatego, ze jest chwilowo czyms i ta chwila musi byc krotka. Dojechalam, wyszlam ze stacji, ktora niewiele rozni sie od Szczecina Dabie tudziez innego krakowskiego Kobierzyna, wyszlam w strone znaku wskazujacego na 'Town Center' i zwatpilam w swoj naturalny dar szybkiej orientacji w terenie. Blackberry, GPS, dwa kroki do przodu, trzy do tylu, telefon. 'Jak sa jakies, to lepiej wez taksowke...' Gowno, nie bede brala taksowki, jestem walker, London ranger, mam nogi, co z tego, ze na obcasach, dojde sobie sama. Proba oszukania systemu - moze autobus...? Chwila pozniej - a moze jednak nie... No to idziemy. Kierowca autobsu wskazal kierunek, azymut obrany, Blackberry na mapie i do przodu. X minut pozniej, kiedy momentow 'dwa kroki do przodu, trzy do tylu' namnozylo sie niebezpiecznie, zwatpilam bardziej i postanowilam znalezc te taksowke. Pierwsza byla pusta. No to idziemy... Mapa pokazala, z idziemy dobrze, no to ok, jakos sie uda. Przed nami rozjazd, tylko trzeba w dobra strone. Skrecilam, no i doszlam do mniej wiecej punktu wyjscia. Zwatpienie siegnelo zenitu i checi wylaczenia mapy i przelaczenia na telefon do mamy (na ktory i tak mnie nie stac) z haslem 'Mamo, ja nie wiem, czy ja tu w ogole chce byc, ja chce wracac' Taksowka! Pierwsza nie pracuje, ale tam jest postoj, tam pracuja. Gdziekolwiek ten postoj byl, zadnych taksowek tam nie bylo. No to zawracamy, bo najwyrazniej skrecilysmy w zla strone, to teraz pojdziemy w dobra. Taksowka! Nikogo w srodku. Sceneria: ja na obcasach, w sukience zakochanej w Marylin i lubiacej robic klasyczny numer z wywietrznikiem metra, sztuczne futro, skorzane rekawiczki, okolica idylliczna, koniec swiata, generalnie kwiatek do kozucha, ze bardziej sie nie da. I ide. I nagle wszystko ma sens. Obok mnie pierwszy cottage, zaraz obok niego drugi cottage, garden cottage, i nagle w 5 minut jestem na miejscu (i moglam tam trafic generalnie w minut 15, gdybym tylko znala ten skrot), kolo mnie Mansion, a mam trafic do Stables, jestem zakochana, przeskakuje most nad rwacym potokiem, Jane Austen 100%, mam swoj Lizzy Bennet moment, drobnymi kroczkami skacze przez roztopiony snieg i bloto, by dojsc na obcasach i w futrze do mojego prywatnego Pemberley, gdzie wpradzie nie bedzie Mr Darcy, bo ten zostal zdecydowanie w centrum i o Leatherhead nawet mu sie nie snilo, ale bedzie Breakfast at Tiffany's i z kryzysu wpadlam w euforie i okazalo sie, ze warto bylo.

Warto bylo potrojnie tego dnia. Cokolwiek sie nie wydarzy, juz niebawem bede mogla zakonczyc niefortunny miesiac bankructwa. Albowiem wrocilam (po kotkiej przerwie) do mojego ulubionego sposobu spedzania wolnego czasu, czyli biegania na job interviews.

No, to chyba tyle tytulem powrotu. More to come.

Thursday, June 25, 2009

Będzie bardzo nudno i bardzo spod znaku "poszliśmy do kibelka i zrobiliśmy kupkę", błagam o wybaczenie, nic na to nie poradzę. Pomijając może drobny fakt, że posiadanie mężczyzny, tudzież pozostawanie w związku, to praca na pół etatu dorzucona do tej na pełen. Dlatego moje wieczory, jeśli bywają samotne, upływają na siedzeniu z komputerkiem, gapieniu się w ściany i generalnie nadrabianiu zaległości z moimi własnymi myślami i robieniem niczego, takim jak granie w Simsy 3 (chociaż nawet tego mi się przez ostatnie 2 samotne wieczory nie chciało).

Muszę sprostować, że niedługo wszystko powinno wrócić do bardzo szeroko pojętej normy. Dostałam moją wymarzoną pracę po raz drugi i tym razem ją przyjmę. Jednak proces dostawania jej był tak wykańczający, że jak finalnie otrzymałam potwierdzenie nie byłam w stanie skakać z radości, po prostu poczułam kamień stumilowy z serca. A historia w tak zwanym telegraficznym skrócie, który mi nigdy nie wychodzi i kończy się przydługimi zdaniami wielokrotnie złożonymi, przedstawia się tak: zaczęło się na samym początku, jeszcze we wrześniu, kiedy to moje ubóstwione Gumtree sprzedało mi ogłoszenie, że Hermes szuka temporary Christmas staff. Jako, że byłam na etapie wysyłania gdzie się da i już po dostaniu pracy w Topshopie, wysłałam się i tam i szybko zostałam zaproszona na rozmowę o pracę, najlepszą, jaką mi było dane przejść w życiu. Moja HR Director się we mnie niemal zakochała i od razu mi powiedziała, że do żadnego flagship store'u nie ma się co oszukiwać nie pasuję, ale na pewno w którymś z department store'ów się dla mnie miejsce znajdzie. Miałam zaczynać w listopadzie, ale nie słyszałam od nich nic przez długie trzy tygodnie, podczas których dostałam moją permanent full time pracę, do której się zapaliłam jak szalona, więc jak na 3 dni przed startem dostałam info, że mam się zjawić w Harrodsie, grzecznie podziękowałam. Tym razem, już wykończona poszukiwaniem czegokolwiek i zrezygnowana do imentu, ujrzałam to ogłoszenie raz jeszcze, tym razem z adnotacją, że full time i permanent, w Selfridges. Zgłosiłam się, a jak, dodając, że już raz mnie wzięli na pokład. Dostałam odpowiedź od mojej HR Director, która pamiętała mnie z pażdziernika, posłała na interview do menadżerki z Selfridges, następnie miałam interview z nią samą, na początku którego ona sama powiedziała, że dla niej to formalność, bo już mnie zna, więc spędziłyśmy godzinę na gadaniu o tym, co tam nowego się działo. Etapem ostatnim było spotkanie z Managing Directorem, który jest nowy i chce aprobować wszystkich nowych pracowników. Wiedziałam, że jak on powie tak, to jestem oficjalnie wzięta. On powiedział tak, ale powiedział też, że musi to skonsultować z HR Director, która akurat wyjechała na dwutygodniowe wakacje do Afryki... I tak oto minęly mi trzy tygodnie latania na rozmowy i stanęłam w obliczu dwóch tygodni czekania na wyrok - i to było najgorsze. Doszłam do stanu, w którym potrafiłam się rozpłakać na poczekaniu. Ale wszystko jest dobrze, i tak wciąż mogę się rozpłakać na poczekaniu, bo ja tam już nie chcę być, ja już chcę być na Bond Street, a przede mną wciąż 2 tygodnie...

Ale miało być nudno. I jest nudno. Już mnie nie mdli z miłości, już mdli z mojej miłości wszystkich dookoła. Bo jest idealnie. Wiadomo, nie idealnie w stanie czystym, ale idealnie na nasze potrzeby, popieprzone trzeba dodać, albowiem nie jesteśmy normalni. Jesteśmy swoimi popieprzeniami dopasowani i uzupełniamy się nawzajem. On mi opowiada o modelingu i narkotykach, ja jemu o chorobie i one night standach, bez paranoi, dorośle, było, nie ma sensu udawać, że nie, ex-file otwarty i jak najbardziej jawny, drzwi do wszystkich zakamarków zwichniętych psychik pootwierane i najlepsze jest to, że po drugiej stronie zawsze czeka zrozumienie i oparcie. I nie ma tematu, którego nie moglibyśmy poruszyć. Nie ma niczego, co mogłoby drugą stronę odrzucić, zniechęcić, przerazić. Nic z tak zwanych przyczyn obiektywnych nie stoi nam na przeszkodzie, bo za każdym razem, jak mamy jakąś awarię wyższych systemów, dajemy radę, stawiamy czoła i idziemy do przodu. I nie ma takiej sytuacji, w której jedna ze stron mogłaby powiedzieć "nie rozumiem". I tak sobie myślę, jak to ja, jak to się dzieje, że dwoje ludzi, którzy byli sami tyle czasu (chociaż ja z moim 5,5 roku i tak jestem nie do przebicia) i tak usilnie bronili swojej autonomii nagle otwiera przed sobą nawzajem wszystkie drzwi, przyjmując drugą osobę do swojego świata bezwarunkowo i bez wahania? Czy to już desperacja wynikająca z wyczerpania się baterii zasilających mechanizm szukający zawsze tego, co jest wciąż za rogiem? Czy w tym symulowanym świecie miłość w ogóle może być jeszcze prawdziwa? Co znaczy, że jest prawdziwa? Czy wystarczy, że powiem sobie: tak, to jest ten, którego od tego momentu będę kochać? Czy to się dzieje u jakiejś wyższej instancji? Kto / co o tym decyduje? I jakim cudem w tym przypadku stało się to tak szybko i naturalnie? Edzio zawsze wtedy odpowiada, że to nie może być desperacja, bo oboje jesteśmy za bardzo wybredni, by przystać na pierwszą lepszą opcję, jakby nam coś nie pasowało, to byśmy się nie pakowali, tylko uciekali z krzykiem. Ja mówię, że dzieje się szybko, bo gdy jest się już względnie dużym i dorośniętym, to się wie, czego się chce bardziej więcej niż mniej, więc kiedy się to spotyka, to już się nie chce bawić w gierki i podchody, jak gra, to gra, jak nie, to nie, a jesli już gra, to nie ma sensu czekać i owijać w bawełnę. Zatem pozostaje nam tylko symulacja do rozwikłania, ale tego już nie ogarniam.

Pozwolę sobie jedynie stwierdzić naiwnie i pensjonarsko, że się spotkały dwa egzemplarze równie niestandardowe, znalazły w sobie dokładnie to, czego szukały, kliknęło i oby klikało jak najdłużej. Dochodzi do tego, że już nie tylko planujemy festiwal we wrześniu, planujemy wakacje we wrześniu gdzieś w Europie, za rok St Lucia i jego dom rodzinny, po drodze Nowy Jork. Mieszkamy razem na pół etatu, u mnie, łącznie z tym, że on potrafimy wrócić z pracy do mnie do domu, odpalić komputer i po pięciu minutach on na facebooku pisze do kogoś na czacie "I just got home", a w naszych rozmowach co chwilę wyrywa mu się "in our room, I mean YOUR room". A w ramach żartów nabijamy się, że po zmiksowaniu jego angielsko-jamajskich i moich polsko-hiszpańsko-mongolskich korzeni dzieci wyjdą różowe w zielone kropki i z niebieskimi ogonkami. I killer na dobranoc - wczoraj po przyjściu do domu około 23 wzięłam się nie dość, że do gotowania dla niego lunchu na następny dzień do pracy, to jeszcze z kurczakiem. Tak. Zawsze chciałam to zrobić i zrobiłam, mój osobisty postfeministyczny manifest kulinarny. Jestem z siebie dziko dumna. No, i najważniejsze, że smakowało.

Wednesday, June 3, 2009

Minęły oficjalnie trzy tygodnie, które brzmią idiotycznie śmiesznie i krótko, ale czujemy, jakby trwały może nie lata, ale na pewno o wiele, wiele dłużej. Doszło do tego, że po dwóch tygodniach bojfrend oficjalnie zostawił na mojej półeczce w szafce łazienkowej szczoteczkę do zębów. Ponadto nauczyłam go się nawilżać, więc rytualnie po każdym prysznicu częstuje się moim balsamem do ciała. Co najdziwniejsze, idąc na zakupy zaczynam myśleć o tym, co on je, co pije, co muszę kupić, więc nabywam full produktów spożywczych, których sama nie tykam, typu mleko do herbaty, kanapka z kurczakiem, gorąca czekolada (bo go usypia - na wypadek, gdybym go chciała nocą znokautować), cukier do herbaty... Gotuję dla niego, sama udając, że jem. I po trzech nocach z rzędu spędzonych razem jak mi przyszło do spędzenia kolejnej samotnie - przez godzinę nie mogłam zasnąć...

Żeby nie było, nie może być z górki. Oprócz bojfrenda jest jeszcze ten Z Samochodem, który wciąż funkcjonuje w życiu mym i nie chcę, by to uległo zmianie. Jakby na to nie patrzeć, przegadan godziny w ciągu sześciu miesięcy, podczas których o istnieniu bijfrenda nie miałam bladego pojęcia, robią swoje. No i bojfrend jest cudowny i w ogóle, ale nie oszukujmy sie, nie na 100%, tak na 90%. Te pozostałe 10% ma ten Z Samochodem i zasadzają się przede wszystkim na słowach... Wiem, że z bojfrendem nigdy nie pogram w słowne gierki, bojfrend nie złapie większości literackich i filmowych, nie mówiąc o muzycznych, cytatów. Nie pobawię się z nim w słowne karaoke.

Dlatego też postanowiłam, w całym moim wyrachowaniu, panów z sobą zapoznać, albo przynajmniej zaznajomić z istnieniem tego drugiego, oczywiście to drugie bardziej w odniesieniu do tego Z Samochodem, bojfrend jest na tyle idealny, że zna moje brudy z przeszłości i wie, że była historia pt. 'nie wyszło, bo spałam z bratem'. Także zabrałam go ad fontes, czyli na Ultimate Power, oficjalnie, żeby go oswoić z moim uwielbieniem do ejtisowych rockowych ballad, które znam na pamięć i które często służą mi do opisania, a raczej ośpiewania mojej rzeczywistości. Oczywiście w podtekście było: będzie tam ten Z Samochodem, a na pewno osławiony brat, nie wspominając o krewnych i znajomych królika, więc nawet jeśli ten Z Samochodem nie zaszczyci imprezy swoją obecnością, wieść dobiegnie do niego prędzej, niż się można tego spodziewać. I tak chyba wyglądał scenariusz, albowiem byłam pod takim obstrzałem spojrzeń krewnych i znajomych, że czułam się jak Lindsay Lohan nie przymierzając. A niespełniony Książę nie zajechał, podejrzewam, że uprzedzony. Mimo to przedstawiłam bojfrenda osławionemy bratu, który jak zawsze pozostaje serdeczny i w ogóle uroczo.

Kolejny krok był bardziej drastyczny. Wspomniany brat organizuje nową cykliczną imprezę, na którą niedoszły Książę zapraszał wszystkich w sposób za długi na analizowanie pod kątem jego skłonności do headfucków. I druga edycja akurat przypadła na nasze 2 tygodnie, a tego dnia bojfrend miał wolne, a ja kończyłam wcześnie. Więc nie było odwrotu, konfrontacja nastąpić musiała. Ten Z Samochodem zachował się pół na pół - pomijając, że usilnie próbował pokazać, że na kims tam się uwiesza, na przywitanie poczęstował mnie klasycznym 'misiem' i generalnie był mega happy, że mnie widzi. Bojfrend zaś, na wieść, że to mój dobry przyjaciel, spytał, dlaczego się tak dziwnie zachowuje, na co dostał moją ulubioną odpowiedź: 'it's a long story...' Więc spytał tylko 'is he the brother?'

Ale w ogóle, to miało być o ideałach, a nie o moim wyrachowaniu. Miało być o tym, jak to udało mi się znaleźć egzemplarz z gatunku 'biały kruk' (aczkolwiek w Londynie nie jest to tak trudne, jak się wydaje), czyli model, fashion icon, muzyk, artysta (co dla większości moich znajomych zapala jedno światełko: gej), a przy okazji manly man, którego do balsamu do ciała trzeba przekonywać, który jak najbardziej kultywuje rytualne piwko + meczyk, kopie piłkę, ogląda piłkę, słucha o piłce, także jeden z 'morningów after' miałam pod hasłem 'szukamy playera z retransmisją meczu Barca vs Man United'. Oczywiście w pozostałe 'morning aftery' razem oglądamy Gok's Fashion Fix i gapimy się na zdjęcia male modeli... Taki mój prywatny Zoolander na żywo. Chciałam, to mam. I cieszę się.

A tym czasem trzymam za siebie kciuki przed szansą na zakończenie chwilowe uzależnienia od gumtree. Cicho, sza, bo nie chcę zapeszyć. Powinnam się udać na beauty nap, żeby jutro wyglądać olśniewająco.

Wednesday, May 27, 2009

Urodzinowo i ćwierćwiecznie. O uzależnieniach, a dokładnie o jednym specyficznym, nie wiem, czy ktokolwiek już to opracował z zaplecza społeczno-kulturowego, socjologicznego etc, ale jestem uzależniona od gumtree.

Okazuje się, że odkąd sięgam pamięcią krakowską jestem uzależniona od sezonowego przeglądania ogłoszeń. Zaczęło się, wiadomo, od mieszkań przy okazji przeprowadzki do Krakowa. Wtedy kulrura gumtree jeszcze raczkowała, poza tym nie oszukujmy się - gumtree nie wyrosło w Krakowie, więc daleko mu było do oryginału. Mimo to za każdym razem, kiedy na pamiętnym Dajworze rosło widmo kryzysu, gumtree wkraczało do akcji, przy asyście innych portali, takich jak e-stancja, stancja i who knows co jeszcze. Zazwyczaj bez szczególnego rezultatu. Kultura gumtree polega bowiem na tym, że na 50 wysłanych odpowiedzi na ogłoszenie odzewów jest moze pięć jak dobrze pójdzie. Także dopracowałam do perfekcji odpowiadanie na ogłoszenie metodą kopiuj + wklej, oczywiście zmieniając detale (i niekiedy je przeoczając ku uciesze siebie samej). Dla jasności - w okresie krakowskim gumtree nigdy nie przyniosło żadnej zmiany. Dajwór jak stał, tak stał, a Kobierzyn pojawił się skąd inąd.

Aż nadszedł okres londyński, oznaczający powrót (w moim przypadku podróż) do źródeł. Oryginalne gumtree było właściwie jedynym racjonalnym medium podczas poszukiwań mieszkania, najpierw zdalnie, jeszcze z kraju, czyli bardziej palcem po mapie niż realnie, albowiem wiedziałam, że mam za dużo czasu, nie miałam żadnego rozeznania i bardzo nierozważnie szukałam w okolicach uniwersytetu (gdybym tam wylądowała miałabym obecnie myśli samobójcze z pięciokrotnie większą częstotliwością, czyli średnio kilka razy na dzień). With a little help from my friends wylądowałam w Old Street i oczywiście nie wyobrażam sobie siebie nigdzie indziej, jednakowoż i tam zaczęły pojawiać się kryzysy, gumtree więc wkraczało do akcji co chwilę, w zależności od stopnia desperacji w kwestii znalezienia nowego lokum. I tak oto od około lipca / sierpnia do lutego, kiedy to znalazłam Norris House, uzależnienie od sekcji 'Flats & Houses Offered For Share' nawracało z częstotliwością miesięczną.

To jednak nie wszystko, albowiem moje palce kierują kursor touch pada automatycznie również w stronę seksji 'Jobs Retail'. Tutaj uzależnienie pojawia się z częstotliwością minimalnie mniejszą, wypełniając luki między mieszkaniowymi zrywami. Zaczęło się po przyjeździe, czyli w okolicach września, kiedy to latałam na rozmowy o pracę jak kot z pęcherzem - jeszcze nie gruchnął kryzys. Także do tej pory moja strategia rozsyłania cv-ek dołącza do grona aktywności pod hasłem 'doing it Madzia style', czyli ślemy gdzie się da, im więcej, tym lepiej, kopiuj + wklej szaleje i generalnie szafa gra. MEtoda okazała się skuteczna, albowiem przyniosła mi bardzo szybko pracę dla Hermesa, którą odrzuciłam na rzecz obecnej. Uzasadnienie było dobre - to było temporary Christmas, więc wolałam pójść w stronę permanent i bardzo dobrze - po świętach byłabym w przysłowiowej czarnej dupie, bez pracy, w środku galopującego credt crunchu i z kolejną falą myśli samobójczych. Zwłaszcza, że crunch ma to do siebie, że liczba odpowiedzi na cv-ki spadła diametralnie o około 90%, także za każdym razem, kiedy nadchodził kryzys w pracy rozsyłałam kolejne 50 cv-ek co najmniej, ale po gruchnięciu kryzysu odpowiedzi było może 2 - 3.

Obecnie znowu mamy do czynienia z uzależnieniem. Mieszkanie znalazłam 2 miesiące temu, więc tej seksji już nie tykam (mam umowę na rok tak zy inaczej). Niestety, praca mnie zabija z każdym dniem co raz bardziej do tego stopnia, że dzisiaj już miałam ochotę złożyć wymówienie z miejsca, nawet nie dlatego, że wydarzyło się coś konkretnego. Po prostu mam dość tego miejsca, jego muzyki, ludzi, zapachów, układu alejek, toalet, wszystkiego. Także intensywność sprawdzania gumtree wzrasta, odzew jest, znowu podczas znacznej części dni wolnych latam na rozmowy o pracę i wymiatam na nich równo, aczkolwiek kryzys trwa, więc często staję w obliczu sytuacji, w których rozgrywa się mięszy mną a jeszcze jedną osobą. W tym momencie czekam na piątek, kiedy okaże się, czy wygrałam BrilliantINC, czy moze jednak strike two z Hermesem.

Kolejna kwestia, którą miałam ochotę poruszyć, to kontrakty. Czuję się dorośle (o, nawet na miejscu urodzinowo), albowiem coraz więcej rzeczy mam na kontrakt. Praca na kontrakt, mieszkanie na kontrakt, i to roczny, a kilka dni temu do tych kontraktów dołączył porządny telefon na kontrakt półtoraroczny, jednym słowem (a dokładniej jedną frazą) - zakotwiczam się, co dzisiaj przypieczętowałam inną kotwicą, na której zostanie dla mnie wygrawerowany napis 'EDWARD'S'. Miało być 'CAVEMAN'S', ale jakoś tak uznałam, że pojadę romantycznie i trudno, niech się dzieje.

Bojfrend zyskał stały przydomek 'Caveman', albowiem oprócz wszystkiego, co idealne, ma w sobie kilka cech z jaskiniowca. Uroczych, nie powiem, ale jednak jaskiniowych mocno. Pomijając jasniniowość, mam niekiedy wrażenie, że moje życie nagle stało się 'Zoolanderem' na żywo, 24/7. Co też jest urocze niezmiernie. Oczywiście, życie z modelem niesie za sobą pewne konsekwencje, w moim przypadku niebezpieczne, ale chwilowo nie dbam o to (jakbym kiedykolwiek dbała) i zwyczajnie cieszę się jak głupia, chodzę z bananem na twarzy i nie mogę się nadziwić, że jeszcze istnieją mężczyźni, którzy podczas randki pt. idziemy na zakupy (dla niego, nie dla mnie) pamiętają, co mi się podobało i przynoszą mi to ot, tak w dniu urodzin. Także następnym razem, jak będziemy się pokazywać gdzieś razem, czyli pojutrze, wystąpię w pięknej czerwonej mini vintage bombce. Także it's official, książę jest, wprawdzie nie na białym rumaku, ale z czarnym rumakiem, więc balans jest idealny.

I z tym oto optymistycznym akcentem mówię urodzinowe dobranoc, a od jutra, jak przykazują wszystkie kosmetyczne poradniki, zaczynam używać pierwszego własnego i porządnego (Shiseido) kremu pod oczy.

Tuesday, May 19, 2009

Madzi szukania dziury w całym ciąg dalszy. Dzisiaj w opcji matrixowej.

Otóż jak wiadomo powszechnie, albowiem się z tym nie kryję, w rubryczce 'wyznanie / wiara' wpisuję od niepamiętnych czasów 'znaki, horoskopy i Książę z Bajki', w stu procentach zgodnie z prawdą. Znaki jak najbardziej, ze szczególnym wskazaniem na zbiegi okoliczności, deja vus, oraz słynne znajdowanie pieniędzy gdzie popadnie, w nominałach od grosza do banknotu pięciofuntowego. Horoskopy - wiadomo, bez astrologyzone nie wychodzę z domu, codziennie na skrzynkę dostaję majspejsowe horoskopy, a na fejsbuku sprawdzam tarota na dany dzień. No i Książę - o nim było już wystarczająco. Kto mnie zna, ten zna upodobanie do bajek, utopii i takich tam, byle pod górkę.

No i dziura w całym polega na tym, że mam na odwrót. To on (bojfrend) wierzy w znaki. Nie wiem, czy w horoskopy, nie powinien, bo jesteśmy mismatchem absolutnym (Byk + Bliźnięta, generalnie wiadomo, wszystko zależy etc, Susan Miller podsumowała to dość dobrze. W Księcia pewnie też, bo to ja jestem Księżniczką, mam przydomek Sleeping Beauty. Ale rozchodzi się o te znaki. Otóż pierwszy znak, że się w ogóle poznaliśmy, a nie było łatwo, bo mimo, że pracujemy około 30 metrów od siebie od ośmiu miesięcy, to poznaliśmy się jakiś miesiąc z hakiem temu. Oczywiście poznał nas jego kolega z pracy, który się za mną uganiał od czasów niepamiętnych i był zbywany w sposób jak dla mnie arcyklasyczny. Tym razem podeszłam, żeby odbębnić gadkę-szmatkę, skoro już do mnie machał, a bojfrend (jeszcze na ów czas w opcji 'soon to become') akurat stał obok. I mamy znak, bo się okazuje, że widział mnie dawno temu podczas lunch breaka i mu zniknęłam z oczu, a tu nagle czary mary, Madzia się pojawia po raz drugi, trzeba łapać, póki można, więc się wziął był i zebrał, polazł po numer telefonu i zadziałało, trafił w moment, w którym postanowiłam, nie spławić arcyklasycznie, ale dać szansę w ramach kryzysu wieku średniego i konieczności wprowadzenia pewnych znaczących zmian na rzecz drugiego ćwierćwiecza. I tak mam bez końca, to, jak się poznaliśmy, to znak. To, że mieszkam na ulicy jego podstawówki, to znak. To, że w ogóle East London, że Old Blue Last, że Westfield, że wszystko, to generalnie znak jeden wielki, albowiem I am the one. Jestem chodzącym ideałem. Wczoraj się dowiedziałam, że jestem wszystkim, czego szukał w kobiecie, od włosów po tyłek, dosłownie i w przenośni. Powinno być od włosów po stopy, ale o stopach się nie wypowiadał, a o tyłku a i owszem. Przepraszam, nogi też są idealne. I chwilami już nie wiem, co mam odpowiedzieć na kolejny sms (dzisiaj były zdania długie) wynoszący mnie pod niebiosa. Mdli mnie z miłości. Prawie.

I się Lacan znowu odzywa. Że miał być brak, a tu masz babo placek, się znalazł i jest i nie uciekam z krzykiem, tylko przyjmuję z otwartymi ramionami. I dzisiaj minął pierwszy tydzień. Było pięć i pół lat pustyni, teraz mamy pierwszy tydzień, a podczas 'rocznicy' drugiego tygodnia będą moje urodziny i bojfrendowi już się usta nie zamykaja na temat mojego prezentu.

Jako, że padam na pyszczek (z bojfrendowymi zakwasami etc), dobranoc na dziś. Cieszę się, że wróciłam, dziękuję tym nielicznym, dzięki którym wiem, że warto.
Panie, obdarz go zdolnością układania zdań długich, których linia, jak zwykle od oddechu do oddechu, wydaje się linią rozpiętą jak wiszące mosty, jak tęcza, alfa i omega oceanu...

Wydawało mi się, że się oswoiłam. Po przejściach dramatycznych, testach nieprzewidzianych, było dobrze, euforycznie, pozytywnie i hej do przodu. Potem wyjechałam, miałam mały odwyk, podtrzymywany jedynie smsami, i wróciłam. Spotkanie było punktem pierwszym programu. Miał mnie zabrać do domu (i zabrał), miałam nawet poznać mamę (w sumie poznałam), miałam się cieszyć jak dziecko - i coś mi nagle opadło. Włączył mi się znowu Pimpuś Sadełko, którego w dzieciństwie słuchałam masochistycznie - "Och jak mi źle, okrutnie źle, przyjedź mamusiu i zabierz mnie" - według przekazów historycznych w tym momencie zawsze wyłam jak bóbr, a mimo to co wieczór musiałam posłuchać jeszcze raz (to wiele tłumaczy).

W obecnej sytuacji niekoniecznie chciałabym, żeby mnie zabierała mamusia, bardziej ten Z Samochodem, który zaparkował w mojej głowie niestety chyba z abonamentem bezterminowym. I przeżyliśmy w pewnym momencie (kluczowym dla historii obecnej) uroczo przez niego nazwany headfuck, polegający na szczerości do bólu. Myślał, że to on mnie łamie, że to ja nie mogę się pozbierać po jego grze, ale oczywiście finalnie to ja byłam górą, bo nie dość, że zagrałam ze swoich nut, to jeszcze dołożyłam do niego zmianę statusu na 'in a relationship' i sprawiłam, że znowu zaczął jęczeć pod moje dyktando. Ten mecz chwilowo nie zakończył się wygraną, wciąż mamy remis. Punkt dla mnie, że jest postęp. Już nie musiałam ukrywać łez, musiałam jedynie ukrywać myśli, że to ktoś inny jest obok.

Swoją drogą to zadziwiające, jak wiele może dzielić facetów w tym samym wieku (aczkolwiek Z Samochodem jest oficjalnie jesynie 'old', mimo to celujemy w circa 30). Obaj mają pierwiastek dziecięcy, jednak ulokowany w zupełnie innych miejscach. Ten Z Samochodem ma samochody, potwierdzając tym samym, że mężczyźni są dzieciakami całe życie, tylko im się zabawki zmieniają. Poza tym ma normalną, pełnoetatową pracę, skończył fancy studia, mieszka w fancy szeregowcu (z dwójką braci), po męsku chleje na umór z kumplami etc. Ten drugi (który powinien być pierwszym, jako, że uzyskał status bojfrenda) niby też chleje, ale nie aż tak na umów, bardziej na zabawę, pomyka w fancy ciuszkach, jako, że jest modelem, grafikiem, muzykiem i pracuje part time w handlu. Mieszka chwilowo z mamą (co się ma niebawem zmienić) niekoniecznie w fancy domku, ale w fancy East Endzie, nie bawi się zabawkami, ale jak zaczyna mówić, to wolę, żeby przechodził do innych czynności.

W sumie o to się rozbiła jedna z krakowskich weekendowych rozmów nad kuflem piwa (żeby nie było, że pisze to naczelna abstynentka, bynajmniej, dorównuję im obu). Facet najwyraźniej nie powinien być po to, by z nim rozprawiać o Lacanie, Baudrillardzie i dekonsytukcji. Ten wyższy poziom abstrakcji, który się z nim osiąga, powinien dotyczyć pluszaków lub inych, równie oderwanych od rzeczywistości tematów. I próbuję się na to przestawić, co mi wychodzi mocno średnio, albowiem jak ma wychodzić, kiedy jestem po 5 i pół roku singlowania i rozprawiania o dekonstrukcjach etc, z mężczyznami jak najbardziej. Problem tylko taki, że podczas tego 5 i pół rozprawy te nigdy nie łączyły się z tymi, jakże uroczo eufemistycznie nazwanymi przeze mnie innymi czynnościami. Te czynności, jak już zaczęły ponownie występować, to jak najbardziej oddzielnie od rozpraw (aczkolwiek nie raz i nie dwa z żalem). I do idei połączenia tych dwóch sfer tęskno mi panie, że tak powiem, jak cholera. I pewnie dlatego ten Z Samochodem parkuje bezkarnie podczac, gdy próbuję cieszyć się opcją z gatunku 'daj mu szansę', a jak nie wyjdzie, to przecież świat się nie skończy, ba, nowy się zacznie. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to nie tyle, że się o biedaka boję, bo się nie boję (to mnie powstrzymywało, a skoro się poddałam, to znaczy, że mamy do czynienia z elementem autoterapii). Tylko jestem świadoma, że będzie kolejnym skrzywdzonym na mojej liście. Sam chciał - dał mi sznur pereł, a perły według przesądów przynoszą płacz.

I tym oto sposobem, po dlugim milczeniu, dobranocka wróciła. Oby na dobre.

Tuesday, March 24, 2009

To się fachowo nazywa kryzys twórczy. Zero dobranocek. Zero ciekawostek (w znaczeniu: informacji tudzież wynurzeń ciekawych do przekazania). Zero weny. Nie jestem do końca przekonana, czy w momencie, kiedy to piszę wena jest, ale nieważne, piszemy, bo wypada.

Otóż dzieje się, a i owszem, aczkolwiek dzieje się jakoś niekoniecznie zidentyfikowanie. W pracy niby coś się ruszyło, interviews się pojawiają, albo chociaż widoki na nie, ale nie ma żadnego breakthrough jak na razie. W tak zwanym szumnie życiu emocjonalno-uczuciowym jak było, tak jest, czyli groch z kapustą. W życiu naukowo-intelektualnym kryzys jak był, tak jest. Jedynie w życiu mieszkaniowym jest bosko i cudownie, utwierdzam się w przekonaniu, że to mieszkanie to najlepsze, co mnie spotkało w ciągu ostatnich miesięcy i to bynajmniej nie dlatego, że mój fiński współlokator zaczął paradować przede mną w bokserkach (SAMYCH bokserkach dla ścisłości, tuż po wyjściu spod prysznica żeby było ciekawiej).

I po tym akapicie nastąpiło zawieszenie. Które trwa. Czekam na feedback z job interview z babką, która była absolutnie niemożliwa do rozgryzienia. Nie mam bladego pojęcia, co o mnie myśli. Mam do napisania social autobiography, do której nie mogę się zabrać, oraz recenzję Wrestlera, do której nie mogę się zabrać jeszcze bardziej. Wkroczyłam w okres, w którym pracowo jest mi właściwie wszystko jedno, co nie jest dobre, chcę, żeby mi zależało. Mam do napisnaia dwa maile, do których nie mogę się zabrać. Już nie mówię o magisterce, która chwilowo wydaje mi się absolutnie abstrakcyjnym zadaniem - kryzys z gatunku nie mogę pisać w momencie, gdy nie jestem przekonana, że to, co mam do powiedzenia jest jakkolwiek odkrywcze. Stuck in the moment.

Może powinnam wrócić do dobranocek...? Obiecuję. Od dziś. A na razie wrócę do domu, przearanżuję pokój (do którego w ramach oszczędności jeszcze nie kupiłam komody, ale dzisiaj znalazłam uroczy różowy klosz), zacznę pisać, a na koniec obejrzę jakiś dobry film, może tym razem nie francuski - albowiem miałam my own private French movie festival. Mam ochotę na Azję, ale to oznacza spending, a miałam już nie wydawać. Bo mam ochotę na "Lust, caution" i "Pusty dom". I znowu się skończy, że będę chciała to obejrzeć z fińskim współlokatorem, ktory oczywiście stwierdzi, że nie, bo jest zajęty, po czym jak mnie nie będzie w pobliżu podbierze te filmy z mojej kolekcji, obejrzy sam i odłoży udając, że tego nie zrobił, tak jak to miało miejsce w przypadku "Tony'ego Takitaniego". Bez sensu.