Saturday, February 28, 2009

Wczoraj nie było dobranocki, gdyż ponieważ walczyłam dzielnie o Księcia z Samochodem. I tak oto będzie dzisiaj językowo.

Jestem oficjalnie przeflancowana. Jak mam w środku dnia mówienia po angielsku nagle się do kogoś odezwać po polskiemu, to nie umiem. Jak mam takie 100% mówienie po polsku, to nie jest źle, ale faktycznie takie wtrącenie jest mocno problematyczne. Jedna z moich koleżanek z pracy spytała mnie kiedyś, czy myślę po angielsku. Ha, myśleć po angielsku to ja od lat, praktykowałam uparcie mówienie do siebie w lustrze. Wtedy spytała, czy śnię po angielsku. Zdębiałam na chwilę, bo wtedy jeszcze nie miałam pojęcia. I dosłownie kilka dni później miałam pierwszy sen po angielsku. Zaraz po przebudzeniu, jak tylko to sobie uświadomiłam, nie posiadałam się z radości - tak!! Udało się!! Oficjalnie angielski jest moim drugim językiem.

I tak oto wczoraj do listy językowych zachowań dołączyło nowe doświadczenie: okazało się, że już umiem płakać po angielsku.

Friday, February 27, 2009

Prawie zapomniałam dzisiaj napisać dobranocki. A to chyba dlatego, że zakręt uważam za uroczyście rozpoczęty, od momentu owarcia oficjalnych poszukiwań już mam nagrane 3 rozmowy, z czego jedna w agencji, już była, teraz czekamy na reakcję, a pozostałe dwie nadejdą szybciej, niż się spodziewam.

Pierwsza w sobotę. Urban Outfitters. Zaniosłam cv w środę, bo twitter mi powiedział, że w środę do wszystkich sklepów można składać cvki jak się chce dla nich pracować, a ja, jako uzależniona od ich internetowej wyprzedaży (i nie tylko, sklepowa również wymiata), chciałam od zawsze. Poza tym u nich jest ustabilizowana struktura, u nas jest chaos. Tam, jak się zaczyna z niskiej nawet półki, można zajść całkiem wysoko. U nas - już nie wiem, pomijając nawet drobny fakt, że moja menadżerka się mnie boi, bo mam wiedzę i władzę. A nie powinnam, gdyż tytularnie nie jestem nikim szczególnym, kto mógłby tą władzą dysponować. A ja się chcę rozwijać, a nie stać w martwym punkcie - dosłownie i w przenośni. I nawet, jeśli to nie jest kierunek, z którym wiążę swoją przyszłość absolutną, to przynajmniej cieszy mnie radośnie w chwili obecnej, a jak wiadomo - carpe diem, a że wybrańcy bogów umieraja młodo, to z założonymi rękami czekać nie zamierzam, aż mnie oświeci i z nieba spłynie na mnie nie dość, że powołanie, to jeszcze szereg możliwości, by to powołanie z sukcesem realizować.

Druga w poniedziałek. Shakeabout. Najzabawniejsza historia pod słońcem. Otworzyli się razem z nami, więc od pierwszego dnia obserwowałam ich te 5 metrów obok. Już pomijam dzikie zauroczenie moim Przyszłym Mężem, który okazał się być ich regionalnym menadżerem imieniem Mike, i z którym uskutecznialiśmy licealne akcje z gatunku "o matko, powiedział mi cześć" etc. Przy okazji zdążyłam się zaprzyjaźnić z nawet nie tyle menadżerami, ile z właścicielami, więc gadki-szmatki odchodziły na porządku dziennym. I tak oto, jako, że się uporali z problemami w teamie, Przyszły Mąż mi zniknął na spory kawałek czasu z horyzontu, więc jak się dowiedziałam, że mają mieć jakieś wielkie szkolenie czy coś, z menadżerami, od razu postanowiłam, że pal licho, że mam dzień wolny, jadę do pracy, co by może kawałek Mike'a wyhaczyć. Skończyło się tak, że menadżerowie, góra najwyższa, pracowali akurat z teamem i rozgadałam się z jedną z nich, że tak, mieli problemy z obsadą, mają menadżerkę, mają supervisorów, ale mimo tego, że ona menadżerkę lubi bardzo, to jednak nie ukrywa, że laska się nie stara jak powinna, a supervisorzy też nie wszyscy dają radę, więc szukają etc. Ja, z głupia frant, że też szukam, bo mam dość faktu, że przyjęłam już na barki obowiązki menadżerskie, jestem odpowiedzialna za wszystko, pracuję od sprzed otwarcia, a nie widzę żadnych horyzontów, żadnych możliwości wspięcia się wyżej, a jak próbuję ze stopy, na której jestem, to dostaję po tyłku, że się wychylam i rządzę. Dogadałyśmy się, i tak oto dzisiaj ujrzałam 4 nieodebrane połączenia, wszstkie, jak się okazuje, od menadżera Shakeaboutu, no i mam rozmowę w poniedziałek. I mam wahania (chociaż nie wiem, czy w ogóle jest szansa, że to dostanę), bo wiadomo, nagle, po wszystkich inszych doświadczeniach wylądować w najbardziej z sufitu wziętym miejscu pt. zrobimy ci shake'a ze wszystkiego? Ale plus jest taki, że a) wreszcie z nazwy pozycja menadżerska, a ja nie znoszę udawać, że nie wiem, jak wiem, i że nie potrafię, jak potrafię; b) szanse rozwoju, bo idą jak burza; c) koniec końców rachunki płacić trzeba.

Ostatni z dylematów moralnych na dziś - Książę z Samochodem oraz jutrzrjsza impreza i moja pokusa, co by zadzwonić i wziąć dzień wolny jako rozchorowana, z zatruciem pokarmowym etc tylko po to, by być tam na czas i zdobyć bilety dla mnie i Bliźniaka, albowiem dałam za przeproszeniem dupy z zabookowaniem biletów w przedsprzedaży i Książę z Samochodem nie ma mocy sprawczej, do jego brata (któremu de facto... ech, może jednak nie napiszę) się nie odezwę, skoro on klasycznie zniknął, pozostali dje z teamu milczą, więc nie ma rady, trzeba ryzykować, a rozpuścili wieści, iż liczba biletów na wejściu jest limitowana. I nie wiem, czy warto, dla może niekoniecznie Księcia, udawać chorobę, ale mam ochotę, albowiem od początku pracy wzięłam tylko 1 dzień i zwyczajnie mam dość. Należy mi się. I nie chce mi się. Ale wyrzuty mam. Dobrze, że oprócz Księcia mam inne ważne powody motywujące moją obecność na tej imprezie (jak pożegnanie dwóch Australijek, które wracają do Oz).

Nic to, obudzimy sie, zaskype'ujemy do domu i się okaże.

Wednesday, February 25, 2009

Wyjątkowo wcześnie - jestem padniętym trupkiem na radosnej drodze ku zmianom - na lepsze. Czuję się dorośle po zbóju, podpisałam pierwszy brytyjski kontrakt mieszkaniowy, taki prawdziwy, przez agencję, czyli kupa kasy, ale na razie pracę mam, więc się nie martwię. Ale nie ukrywam, że jak zmiany, to pełną gębą, a zatem poszukiwania nowej pracy uważam za uroczyście rozpoczęte i obiecujące, aczkolwiek bez overexcitementu, gdyż ponieważ wolę się nie nastawiać, bo wiadomo, jak się nastawię za bardzo uwentualne kuku będzie miało siłę odpowiednio proporcjonalnie większą.

Plan działania w skali tygodnia ma formę odliczania:
day 1 - Wednesday - 11:00 rozmowa w agencji recruitingowej; 17:00 rozmowa w agencji mieszkaniowej - odhaczone, obie pozytywnie
day 2 - Friday - Ultimate Power, starym zwyczajem rodem z dyskotek szkolnych (nota bene adekwatnie do repertuaru) nadzieja na motyle w brzuchu za sprawą Księcia z Samochodem, który tę nadzieję dzisiaj był zabił stwierdzeniem, że on w sumie sam nie wie, czy mu się chce - cóż, nie można mieć wszystkiego (kto to powiedział?! jest u mnie na celowniku)
day 3 - Sunday - 1st of March, wiosna, zmiany, nowe życie w nowym mieszkaniu z nowymi współlokatorami, zapowiada się dobrze bardzo
Teraz jak na to patrzę to widzę, że odliczanie powinno być w drugą stronę, 3, 2, 1. No to zmieniamy status, żeby nie było.

A generalnie chciałam dzisiaj pociągnąć poniekąd temat Księcia z Samochodem, ale z innej zupełnie perspektywy. Albowiem zauważam pewną prawidłowość. Brytyjscy mężczyźni dzielą się na tych, co to po jednej nocy, tudzież po jednej nieudanej nocy znikają bez wieści, oraz na tych, co to trzymają się ze swoimi kumplami. Łączy ich jedno: obie rasy piją na potęgę, czym tłumaczą, oczywiście, wszystko. Rasa druga wyróżnia się tym, iż co chwilę podkreśla kolejnego kaca, wręcz oznajmia go z dumą (albo radośnie oznajmia brak kaca, co po pewnym czasie faktycznie zyskuje rangę wydarzenia). I tak, jak rasa numer jeden kontunuuje znikanie po jednorazowych akcjach (do którego można się bezboleśnie przyzwyczaić porzucając wszelką nadzieję jako ta, która w to wchodzi), tak rasa numer dwa kontynuuje narzekanie na budzenie się samotnie.

Tak zwany mały problem. Rasa numer dwa owszem, budzi się samotnie w swoich wielkich łóżkach, ale nie oszukujmy się - nie robi absolutnie nic, by stan rzeczy zmienić. Wręcz przeciwnie, jak ma okazję, albo cień potencjalnej okazji, jak na przykład pójście na imprezę, na którą jest zapraszana przez nie jedną, a dwie samice, obie niczego sobie, woli iść na kolejny pub crawl z kumplami, bo akurat wypadają 27 urodziny jednego z nich. Po przedłożeniu kumpli i piwa nad radosne pląsy z radosnymi samicami, rasa numer dwa narzeka, że pub crawl w sumie nie był crawlem, bo się zakończył w jednym miejscu, a kumple kumpla wcale nie byli fajni i generalnie wieczór był do dupy. Mimo to nadal narzeka, że seks to się od jakiegoś czasu śni jedynie, no i single, no i budzenie się samotnie, i tak dalej, i tym podobne... I jeszcze oznajmia, że już nie ma nastroju na piątkowe Ultimate Power.

To tylko podkreśla zapętlenie się w sytuacji pt. gonimy króliczka, którego złapać nie ma opcji. Żeby nie było za miło i za przyjemnie.
Dziś nieco wcześniejsza dobranocka (czyli tuż po północy, a nie koło drugiej), gdyż jutro od 10 job hunt). A bajka będzie o tym, z którym ten hunt będę uskuteczniać, a mianowicie o moim bracie bliźniaku i o tym, jak faktycznie połówki pomarańczy mogą być rozdzielone na szerokość kuli ziemskiej.

Zaczęło się w pracy. Przyszedł na trial, w ciągu godziny się zgadaliśmy i robiłam wszystko, by dostał tę pracę, bo już zaplanowaliśmy wspólne zwiedzanie Krakowa, Islandii etc. Udało się. Od momentu, kiedy przyszedł do pracy zaczęły się rozmowy o wszystkim: filmach, muzyce, książkach, podróżach... On marzył o Islandii, Szwecji, Norwegii, zakochany w Sigur Rós i Timie Burtonie. Szybko okazało się, że kocha również Danny'ego Boyle'a i "28 dni później". A pochodzi z Australii, więc Baz Luhrmann jak najbardziej. Gdyby nie był gejem, oficjalnie po trzech dniach znajomości zwyczajnie bym się oświadczyła. Doszło do etapu, kiedy zapadała między nami krępująca cisza, bo głupio nam było po raz kolejny powtarzać, że ja też to kocham, że on też nie może się tego doczekać etc. Pierwsze wspólne wyjście zaliczyliśmy na Nevereverland, gdzie podniecaliśmy się jak dzieci koncertem The Presets. Po pierwszym wyjściu nadeszło nieuniknione: zaproszenie na fejsbuku. I wszystko stało się jasne. 26 maja. Nie dość, że oboje spod Bliźniąt, to jeszcze z tego samego dnia. Nic dodać, nic ująć.

Obecnie szlajamy się razem po Trash Palace, pijąc wódkę w metrze i sekundując sobie w jednorazowych po(d)rywach. Notorycznie czytamy sobie w myślach, więc nie mogłam mu kupić wypatrzonego prezentu pod choinkę, bo kupił go sobie sam nie mogąc się nacieszyć (tomik poezji Tima Burtona). Więc dostał nową J.K. Rowling. Ostatnio zaś jego status fejsbukowy oznajmił, że w kwietniu idzie na Fever Ray (którą go zaraziłam) i Royksopp. Podskoczyłam z wrażenia i zaczęłam się dopytywać gdzie, kiedy i jak tylko po to, by się dowiedzieć, że nie zostało wiele miejsc, więc kupił nam bilety w najlepszym z dostępnych rzędów.

Dobranocna magia przyjaźni.

Tuesday, February 24, 2009

Przypuszczam, że to musi się wydać cokolwiek dziwaczne - moje początkowe narzekanie, że koniec drogi, że nie ma widoków, że generalnie moja mała apokalipsa etc, a dzisiaj akurat wypada mi obwieścić urbi et orbi, że w niedziele zmieniam mieszkanie, w środę mam rozmowę o nową pracę, w piątek w planie do zdobycia Książę z Samochodem, więc generalnie jakby się kręciło.

Najpierw mieszkanie. Własny pokój. Trzy gwinee pozwolą mi wyposażyć go w komodę i plastikowe mebelki, będę miała też fotel (!). Ponadto w mieszkaniu jest living room z dwoma końskimi ogonami na ścianie oraz dwoje współlokatorów, którzy nie mogli być bardziej idealni (Australijka, której boyfriend jest w nie do końca zidentyfikowany sposób związany z Mogwaiem, oraz Fin pracujacy jako pattern-maker). Generalnie bomba, cieszę się tak, że aż mi głupio wciąż skakać pod sufit. W środę idę do agencji podpisać papierki etc. "Dorosłość" pełną gębą. Dom od razu rzucił odwieczne hasło "To co, jedziemy Cię przeprowadzać?" Niech policzę... tak, to będzie moja 11 przeprowadzka w życiu.

Praca. Się wali, albowiem mam w sobie za dużo pierwiastków przywódczych, których moja menadżerka najwyraźniej nie jest w stanie znieść. Wiadomo, doskonała nie jestem, dlatego nie twierdzę, że jestem nieomylna i nie popełniłam w pracy żadnych błędów, ale niektóre zarzuty uważam za śmieszne tudzież przeinaczone i zamiast czekać, aż oni się dopatrzą mojego kolejnego potknięcia, postanowiłam zadziałać. I tak oto w środę mam rozmowę na Junior Managera i nie ekscytuję się wcale, bo nie chcę za bardzo chcieć - tak na wszelki wypadek.

A Książę z Samochodem to historia zupełnie kosmiczna. Z gatunku - tylko ja mogłam coś takiego wynaleźć. Jak blogujemy, to na całego, połowa świata juz wie, a że posiadam nastrój do zwierzeń (to brzmi dumnie, zwłaszcza w kontekście tej połowy świata, co to wie tak czy inaczej), to niech będzie. Otóż historia po krótce przedstawia się następująco: był sobie Sylwester, wiadomo, huczny. Plan na wieczór: random Brit boy. Obiekt został namierzony dość szybko i z wzajemnością. Okazał się być związany z djami, a ja szybko awansowałam na maskotkę. Napięcie rosło, aż wybiła północ i Książę wziął był i pocałował inną księżniczkę, po czym przypełzł i wygłosił historyczną kwestię (wybaczcie wszyscy, którzy to słyszeli tysiące razy): "I'm sorry I kissed someone else!" Ja, oczywiście, że nie ma sprawy, więc jak zostałam pocałowana przez jednego z djów (moja słabość do tej rasy jest już chyba legendarna) stwierdziłam, że a co tam, miał być Brit boy, więc jest, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Oczywiście nie omieszkałam popełznąć do Księcia i rzucić "I'm sorry I kissed someone else too!" A Książę na to: "It's ok, he's my brother!" Także jak opuszczałam z rzeczonym bratem przybytek rozpusty w godzinach wczesno-porannych, Książę pożegnał mnie słowami "See you in the morning!" Monty Python mógłby już z tego zacząć tworzyć scenariusz na skecz. I tak oto mijają pomału 2 miesiące, podczas których brat Księcia, aka dj, oczywiście zachował się jak każdy szanujacy się one-night-standowicz, czyli zdematerializował się, odwrotnie proporcjonalnie do Księcia, który materializuje się regularnie za sprawą fejsbukowego czata (ach, cóżbyuśmy zrobili bez web 2.0!) I właśnie w piątek panowie dje rozpętają kolejną Sodomię i Gomorię, a ja będę dokładać wszelkich starań, by Książę nie popełnił drugi raz pocałunkowego błędu. Zwłaszcza, że jego samochód niewątpliwie przydałby się w kontekście rytualnej wycieczki do Ikei.

I tak oto zaczynałam pseudo-wzniośle, a skończyłam jak skończyłam, po mojemu.

Sunday, February 22, 2009

Żebym sama siebie nie zawiodła - kolejna dobranocka. Tym razem na temat. Miałam wahania, czy jej nie napisać, jak obiecałam, w środku dnia, ale stwierdziłam, że skoro mi odpadają Oscary, to dam radę o zwyczajowej porze.

Otóż problem polega na tym, że nie wiem, co dalej, gdyż nie wiem, co tak naprawdę mi najlepiej wychodzi. Bo według mojego małego rozumku tak się powinno podążąć - za tym, co się najbardziej, i wydawało misie, że ja tak właśnie do tej pory robiłam. Tylko, że nigdy nie byłam do końca pewna, czy aby na pewno jestem w tym wszystkim dobra. Dlatego mam tzw. kryzys zostawiania wszystkiego na 2 płotki przed metą. Jak w tym dowcipie o 2 wariatach, co uciekli ze szpitala, mieli do pokonania 100 płotków, po 97 się zmęczyli i stwierdzili "to co? wracamy?"

Dlatego za sobą mam: aktorstwo (pół roku przed egzaminami do szkół teatralnych postanowiłam, że moim powołaniem jest filmoznawstwo), filmoznawstwo (na pół roku przed końcem studiów stwierdziłam, że droga ściśle akademicka nie jest koniecznie w 100% dla mnie), krytykę filmową (ogólny kryzys około-Mętrakowy plus kilka pobocznych), a między to wszystko się miesza sprzedaż ciuchów, zegarków i ch*j knows czego jeszcze, która owszem, wychodzi mi i zapewnia niezbędne 3 gwinee, ale dalece odbiega od dawania mi szeroko pojętej życiowej satysfakcji.

To, co było zawsze, to pisanie. Pierwszą książkę napisałam w wieku bodajże 3 lat, w dodatku był to komiks (bardzo pseudo jak na moje ówczesne możliwości plastyczne, które, nota bene, rozwinęły się od tamtego czasu niewiele bardziej), ale był profesjonalnie zszyty wstążką i traktował o przygodach niejakiego Jacka i Placka. Później, oczywiście, jak każdy nadwrażliwy nastolatek, miałam okres twórczości poetyckiej, również chałupniczo zebranej do kupy, nawet opublikowanej w szkolnym tomiku, zaprezentowanej w lokalnej tv i wysłanej na kilka konkursów. Pojawiały się, oczywiście, pomniejsze formy, a la dzienniki (również fikcyjne,) pojawiło się blogowanie (również poniekąd fikcyjne). Wszystkie twarde dyski, które przyszło mi posiadać, noszą znamiona porozpoczynanych przeróżnych form prozatorskich, które nigdy nie dobrnęły do stadium pozwalającego na ich upublicznienie.

Powód jest prosty. To, że to robię, wcale nie znaczy, że robię dobrze. A jak mam popełnić coś, co zostanie złożone w książkę i wydane w iluś tam egzemplarzach, to chciałabym, żeby było to czegoś warte. A chwilowo mam poczucie, że nie mam temu światu do powiedzenia niczego nowego, co nie zostałoby powiedziane wcześniej, albo przynajmniej nie wynalazłam żadnej nowatorskiej formy, która mogłaby unieść nawet najbardziej trywialny i wyświechtany temat, jednak ubrany w świeże fatałaszki. I wciąż czytam na przemian Iris Murdoch z Virginią Woolf i chciałabym móc im dorównać. Zwłaszcza siłą intelektu.

Za każdym razem, jak zabieram się za Iris, nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jak fenomenalnie prowadzi narrację: zaczyna od punktu, który zdaje się sugerować pewien tor wydarzeń, porzucony jeszcze przed końcem pierwszego rozdziału. Prowadzi swoich bohaterów po ścieżkach życia tak płynnie, tak pewnie i tak... prawdziwie. Jednocześnie napełnia ich egzystencję problemami filozoficznymi, które w ich ustach brzmią codziennie, naturalnie, wręcz potocznie. Wszystko w jej powieściach po prostu się wydarza, bez żadnego zadęcia czy przekombinowania, dlatego wszystkie najbardziej skomplikowane sytuacje życiowe jej bohaterów wydają się tak bliskie - może dlatego, że dla innych autorów były zbyt trywialne, zbyt niewiarygodne, by o nich pisać i właśnie dlatego na kartach jej powieści zostaje im oddana należna cześć.

A ja, obawiam się, tak nie potrafię, a chciałabym.
Czy w związku z tym, że jest weekend i jestem po ciężkich i stresujących dniach w pracy mogę mieć dyspensę od cowieczornego elaboratu...? Mam temat, mam wszystko w głowie, tyle tylko, że jest dość późno, nawet, jak na moje standardy, a dokładając do tego wiśniówkę (niech żyją duty free na wrocławskim lotnisku, chyba najobrzydliwszym na świecie) etc mam zwyczajnie ochotę przejść płynnie z pozycji wertykalnej do horyzontalnej przy jak najmniejszym wysiłku z mojej strony...

Temat będzie auto- i meta-, z Herbertowskim mottem "Panie, obdarz mnie zdolnością układania zdań dugich...". Przy okazji zahaczę o Iris i Virginię. Ale to wszystko jutro rano. Tudzież w południe, gdyż nie widzę siebie wstającej jutro bladym świtem (albowiem chyba teraz nawet jest bliżej bladego świtu niż wtedy, kiedy będę wstawać). Ale żeby nie było, odzywam się do świata i do siebie samej, co by dotrzymać danego słowa.

Dobranoc, kimkolwiek jesteś.

Saturday, February 21, 2009

Miało być codziennie, więc niech tak się stanie, aczkolwiek przyznać muszę, że dzisiaj towarzyszą mi nastroje zgoła apokaliptyczne.

Dzisiejsza bajka będzie niezbyt długa i zdecydowanie przesiąknięta duchem Lacanowskiego braku króliczka. Otóż pomijając brak króliczka spowodowany odhaczeniem ostatniego punktu z mojej listy, doświadczam ostatnio zbyt często krótkotrwałości wszystkiego, czego się dotykam oraz niemożliwości dokończenia jak należy tego, czego się podejmuję. Najgorsze, że czasami widmo tego fiaska mam przed oczyma w chwili rozpoczęcia i tylko obserwuję, jak finał zbliża się do mnie powoli, acz zdecydowanie.

Tak naprawdę jest w tym więcej z Baudrillarda niż Lacana. To takie moje eksperymentowanie z symulacją. Na zasadzie: a co by było, gdyby...? z tą tylko różnicą, że w moim przypadku pokusa spróbowania, co by było faktycznie jest silniejsza i bardzo często wygrywa. Najgorsza jest ta świadomość i determinacja. Wiem, że nie powinnam, albo raczej - wiem, że powinnam inaczej, że powinnam po prostu dać założyć sobie klapki na oczy i iść po linii prostej, nie rozglądając się za skrótami czy zwyczajnie alternatywymi ścieżkami. Ale nie potrafię.

Podejrzewam, że może być to pochodną nie tylko umiłowania do symulacji spowodowanej nadmiernym analizowaniem rzeczywistości (tu mamy do czynienia z sytuacją pokroju: stoi człowiek nad przepaścią i zastanawia się, co by było, gdyby faktycznie skoczył), ale również nadmiernym przyswajaniem narracji, literackich i filmowych, które napełniły moją wyobraźnię rozmaitymi scenariuszami, tylko czekającymi na wypróbowanie.

I to by było tyle na dziś. Moja dobranoc będzie przepełniona próbą przeprogramowania się z nie -tak-głupiej brunetki na głupią blondynkę. Obawiam się, że pokusa kolejnej symulacji może wygrać i tym razem...

Thursday, February 19, 2009


Dobrze, zatem dzisiejsza dobranocka będzie zaiste bajkowa. Niejaki Książę już się tutaj pojawił, dzisiaj wcieli się w dwie nowe role.

Otóż, jak wiadomo podejrzewam powszechnie (albo można się łatwo domyślić z tzw. pozorów, które w tym przypadku nie mylą), mam tzw. thing for earrings. Jeśli posiadam jakieś stylowe trade marki, to zaraz obok moich srebrnych Converse'ów z diamencikami (za którymi tęsknie prawie tak samo, jak za moją kotką) są to niewątpliwie kolczyki. Nie wiem, ile par posiadam, gdyż nigdy się nie brałam za liczenie. Nie chcę też myśleć, ile par zostało zdekompletowanych w dramatycznych okolicznościach, takich jak zagubienie w pościeli, zaczepienie w szalik czy nawet spłukanie w toalecie (sic!). Od dawna też lubiłam, gdy moje kolczyki miały wymiar symboliczny. Dlatego namiętnie nosiłam w uszach teatralne maski, panów mówiących "LOVE", aż nadszedł czas Punktu i mogłam popuścić wodze symbolicznej fantazji.

Zaczęło się niewinnie, od upodobania do czerwieni i emo-ikonografii, dzięki której stałam się cherry blossom girl (aka cherry vodka girl przy okazji). Następnie nadszedł czas kości do gry, w różnych wersjach kolorystycznych, tak ot, po prostu, w ramach wiary w przypadek. To wszystko było tylko preludium dla szachów. Moje szachy są już chyba legendarne (i zapewniają mi na wejściu uwielbienie każdego geeka) i, dla przypomnienia, jest to biały goniec i czarna wieża.

Otóż symbolika tejże pary jest dwojaka, albowiem jestem Bliźniakiem i rzadko co w moim życiu jest jednowymiarowe. Interpretacja pierwsza jest łatwym nawiązaniem do wspomnianego Księcia z Bajki i można ją swobodnie powiązać z "i było im zielono" - rozchodzi się tu o moje zamknięcie w wieży (niczym, nie przymierzając, Fiona) i czekanie na wyżej wspomnianego Księcia. Goniec jest biały, ponieważ, oczywiście, jedynym środkiem komunikacji, jakim Książę ma prawo się poruszać, jest biały koń (cóżby innego?). A wieża jest, oczywiście, zbyt mocno skomplikowana, by ją dekonstruować tej nocy. I to by było na tyle w kwestii interpretacji numer jeden.

Interpretacja numer dwa natomiast jest cokolwiek odwrotna. Otóż według niej to ja jestem tym gońcem, który obiera sobie za cel niemożliwe do podbicia wieże. Bo ja zwyczajnie nie lubię, jak jest za łatwo, za miło i za przyjemnie. Nie znoszę oczu spaniela wpatrzonych we mnie jak w święty obrazek (bo "ja nie jestem żadną świątynią..."), nie znoszę ciągłego "wow" i "awesome", gdyż nie uważam się za "wow" i "awesome" (vide epizod Madzia, Mark i Lacan). A poza tym, jak już wiemy, potrzebuję króliczka, którego się nie da dogonić, z powodów nie tylko Lacanowskich, ale i życiowych, na które przyjdzie zapewne pora jadnej z mających nadejść nocy.

I tak oto dzisiaj do kolekcji dołączyła przeurocza para: pikselowa Księżniczka, której miejscem od dzisiaj jest moje lewe ucho, oraz pikselowy Rycerz, który rozgościł się w prawym. Oboje są przecudowni i zakochałam się w nich bez pamięci od pierwszego wejrzenia, więc nie zawahałam się ani chwili przed wydaniem na nich 27 funtów. W końcu nie przygarnęłam żadnej pary kolczyków od przyjazdu tutaj! Piksele są francuskie i dizajnerskie (oczywiście), i zostały nabyte w Angel, mojej drugiej po Covent Garden ulubionej dzielnicy odwiedzanej regularnie podczas dni wolnych od pracy, w małym butiku przy Upper Street. Będą się godnie prezentować podczas poniedziałkowego Shockwaves Album Chart Show.
Postanowiłam, że moim nowym konceptem, możliwie przezroczystym, będzie "bedtime story" - jak na razie wszystkie posty powstają ciemną nocą, w okolicach londyńskiej 1, kiedy to pod moimi oknami hasają wiewiórki i pijani studenci University of the Arts, których akademik mam naprzeciwko (oj, zatęsknią za moimi skłonnościami ekshibicjonistycznymi...).

Tym razem będzie z półki "lost & found". A przyznać muszę, że tej półki w moim życiorysie jeszcze nie rozgryzłam, przynajmniej nie z użyciem fachowej filozoficznej literatury, ani nawet bardzo niefachowej astrologiczno-metafizycznej. Możliwe, że jest to efekt powtarzania przez moją nauczycielkę propedeutyki wiedzy dziennikarskiej frazy "tematy leżą na ulicy" (odnoszącej się przede wszystkim do naszych regularnych wprawek zwanych uroczo "obserwacjami") - obecnie nie jestem w stanie iść ulicą i nie patrzeć bacznie pod nogi, bo może a nóż znajdę coś wartego opisania. Podejrzanie częściej znajduję jednak rzeczy warte podniesienia.

Zaczęło się dawno, dawno temu, w odległej galaktyce zwanej Krakowem, doprecyzowując - na Berka Joselewicza 23B, gdzie rozpoczęłam pracę w świętej pamięci Plastiku. Był to niewątpliwie jeden z najbarwniejszych krakowskich okresów, udekorowany przy okazji... groszami. Zaczęło się od najmniejszych nominałów. Po grubszych imprezach, oczywiście, zdarzały się większe monety. Zaczęłam uważać je za znaki - niekiedy bardzo słusznie, znalezienie 50 groszy okazało się w perspektywie nocy (i poranka) bardzo owocne. Groszy przybywało, nominały rosły, funkcjonalność znakowa była dyskusyjna, niewątpliwie jednak sam fakt zawsze budził we mnie radosne skoki endorfiny.

Po zmianie pracy na hostel (a zmiana ta poniekąd wiązała się ze wspomnianymi 50 groszami) zmieniła się również skala znajdowanych przedmiotów. Pewnego dnia znalazłam w jednym z opuszconych właśnie pokoi opaskę do włosów, idealnie pasującą do mojego ówczesnego uwielbienia dla czerwieni, oraz prawie pełny flakon Pure Poison Diora, idealnie pasujący do mojego ówczesnego uwielbienia dla perfum Diora. Oczywiście, znajdowaly się również i grosze, a nawet euro-centy - raz dozbierałam się w sumie 28 euro w bilonie. Jednak najciekawsze było znalezienie przeze mnie po drodze do pracy 20 pensów, dokładnie w momencie, gdy rozważałam ponowne ubieganie się o Erasmusa do Londynu.

Przygoda ze znajdowaniem groszy trwała nadal. W tak zwanym międzyczasie znajoma uświadomiła mi, że powinno się podnosić tylko te, które leżą orzełkiem do góry, albowiem te z reszką przynoszą pecha i lepiej omijać je szerokim łukiem. Częstotliwość znajdowania groszy miała tendencje sinusoidalne, bywało i tak, że długo, długo nic.

Aż nagle nadszedł Londyn, który z marszu powitał mnie gradem zbyt szczęśliwych zbiegów okoliczności, okazji, możliwości, oraz nieprzyzwoitą ilością pensów leżących na ulicach i w okolicach samoobsługowych kas Tesco i Bootsa. Podczas jednego z pierwszych tygodni znalazłam nawet na chodniku w pobliżu Spitalfields banknot 5-funtowy! Wiedziałam, że jestem w domu. Co więcej, do monet (i okazjonalnych banknotów) zaczęły dołączać inne przedmioty, na przykład piny - mam całkiem uroczą kolekcję pinów znalezionych zupełnie przypadkiem. Raz w toalecie w pracy znalazłam przy umywalce wielki pierścień z zielonym kamieniem. Innym razem, całkiem niedawno, materiałowe serce.

Szczyt nadszedł kilka dni temu, kiedy to koło naszego kiosku znalazłam... plastikowy, różowy koszyk w gwiazdki (dla wtajemniczonych - z Superdrug'a). Koszyk po prostu stał opuszczony pod naszym szyldem. Nie zastanawiając się długo, spakowałam go do torba (albowiem Fred jest wszystkożerny i ku rozbawieniu moich kolegów pomieścił nawet koszyk na zakupy) i dziko uradowana pomaszerowałam do domu. Uznałam to za kolejny znak - w końcu przede mną przeprowadzka, i to w perspektywie niewiele ponad tygodnia. Co więcej, to mieszkanie z gruntu traktuję jako bezpieczną przystań. W głowie nieustannie urządzam mój pokój, przestawiając w nim meble, wirtualnie dokupując akcesoria, a jak dotąd żaden z moich pokoi nie mógł się obejść bez różowego i turkusowego plastiku z Ikei. Koszyk wprawdzie nie pochodzi z Ikei, ale jest w tym samym różowym kolorze. Z obecnego pokoju zamierzam podstepnie podprowadzić turkusowy kosz na śmieci. Na wyprzedaży w WHSmith'sie wypatrzyłam urocze różowe szufladki. Kupię sobie ikeową komodę, o której marzyłam odkąd pojawiła się w katalogu i wreszcie mnie na nią stać. Skompletuję świeczniki i plakaty na ściany. Będzie pięknie...

Jak mówią - szukajcie, a znajdziecie. Mówią też, żeby nie szukać, że samo przyjdzie. Jestem zdecydowanie za opcją samego przychodzenia, jednak bywają chwile, kiedy nie potrafię przestać szukać. Tak czy inaczej, może to ciągłe znajdowanie oznacza, że nie dotarłam jeszcze do końca drogi? Może na kolejnych odcinkach już leżą kolejne opuszcone koszyki, pierścionki i monety?

Tuesday, February 17, 2009

Podejrzewam, że jeśli ten blog ma spełniać swoje zadanie, powinnam go pisać codziennie, jak należy. Obawiam się tylko, że w tym momencie mam x tematów zaległych, które się niebawem wyczerpią i wkrótce pozostanę z pustymi kartami kalendarza.

Tymczasem będzie pogranicznie poniekąd. Zacznie się akademicko. Tydzień temu odebrałam telefon, który zaczął dzwonić w najmniej oczekiwanym momencie (kupowania biletów na "Benjamina Buttona"). Dzwonił dr Mark Kelly, mój wykładowca od "Subjectivity, Sexuality & Madness", przeuroczy mężczyzna o sposobie mówienia Hugh Granta. Dr Mark Kelly niewątpliwie się za mną stęsknił, albowiem pytał, czy wszystko ok, gdyż nie widział mnie dawno na zajęciach. Nie widział mnie, albowiem już nie studiuję, ale to nieco inna bajka i może zostawię ją na jutrzejszy wieczór. Sęk w tym, że Mark się stęsknił ponieważ podczas wykładów za każdym razem, gdy po jego pytaniu zapadała krępująca cisza, zawsze to ja ją przerywałam, roztaczając swoje abstrakcyjne wizje na temat Freuda i Lacana. Bywało tak, że któryś z moich kolegów (tak, to była jedna z tych sytuacji życiowych, w których rzecz rozgrywła się w gronie pt. Madzia & cudowni chłopcy / mężczyźni, przekrój wiekowy obejmował od 20 do 65 lat) zadawał Markowi pytanie, na które on próbował odpowiedzieć, a kończyło się tak, że ja się wtrącałam, a on kwitował "Well... I have to agree with Magdalena..." Bywało również tak (zwłaszcza przy okazji Lacana), że Mark, wykładając nam jego filozofię, przyznawał że on sam jej nie rozumie. Wtedy również wtrącałam się ja, a Mark, z miną Hugh Granta jako Prime Ministra w Love Actually, dziękował mi za przetłumaczenie mu z Lacana na nasze. (Żeby nie było wątpliwości, jego doktorat dotyczuł Freuda i Lacana, nie wiem, w jakim zakresie.)

Problem polega na tym, że nie czuję i nigdy nie czułam się jednostką wybitną. A zwłaszcza nie na tyle, by nagle stać się autorytetem w kwestii Lacana dla całej grupy studentów trzeciego roku filozofii na londyńskim uniwersytecie. Potrzebuję wysoko podniesionych poprzeczek, a ta wydawała się podejrzanie za łatwa do przeskoczenia. Moją pracę zaliczeniową odkładałam na ostatnią chwilę. Tematów było osiem, większość dotyczyła Freuda, albowiem sam Mark uznał, że pewnie nikt się nie weźmie za Lacana, bo za trudny i skomplikowany. Oczywiście, wiedziałam, że jeśli ktokolwiek się tego podejmie, będę to ja. Tym oto sposobem, zorientowawszy się, że przeliczyłam się w kwestii terminów i pracę mam oddać nie za 3 dni, a następnego dnia do 16, usiadłam i w 6 godzin stworzyłam 2000 - znakowy esej na temat "Why does Lacan say that the Subject is divided? Is he right? Give reasons for your answer." nie posiłkując się praktycznie żadną literaturą pomocniczą. Szczerze powiedziawszy - nie wiem, z jakim rezultatem.

Może rzecz w tym, że doszłam właśnie do momentu, kiedy ten Lacan, ze swoją pesymistyczną wizją, po prostu siedzi we mnie? Może to właśnie o to chodzi, że przeskoczyłam najwyżej postawioną sobie poprzeczkę i teraz stoję, wcale nie czując, że cokolwiek wygrałam, patrzę za siebie i chwilowo nie widzę sposobu na podniesienie tej poprzeczki o kolejny poziom wyżej. A przecież chodzi o to, by wciąż gonić tego króliczka. Niestety, u szczytu mojej listy był uniwersytet w Londynie...

Tym oto sposobem od Lacana dochodzimy do odwiecznego tematu Księcia z Bajki. Po całym semestrze autopsychoanalizy żywcem z Freuda i Lacana mogę w pełni świadomie stwierdzić, że w tym szaleństwie jest metoda. To mój jedyny króliczek, którego mogę gonić bez końca, bo nigdy go nie złapię. Niestety, jak zakręt, to pełną gębą i problem tylko w tym, że coś jakoś przestaje mi zależeć...

Ale na dzisiaj dobranoc. Jedyną adekwatną pointą wydaje się być "I żyli długo i szczęśliwie i było im zielono."
Poziom niezdecydowania w kwestii rozpoczęcia kolejnego pisarskiego rozdziału na wirtualnej drodze życia osiągnął ostatnimi dniami szczyty absolutne. Jestem po skasowaniu jednego bloga (nieżyjącego od chwili poczęcia), założeniu kolejnego, skasowaniu go również z powodu niedostatecznego przekonania co do konceptu, a teraz radośnie postanowiłam spróbować po raz trzeci (licząc od początku przygody z blogspotem, albowiem kto wie, ten wie, że blogowanie to dla mnie bynajmniej nie pierwszyzna...)

Najtrudniejszy jest koncept. Miało być po angielsku, miało być multimedialnie, miało byś medioznawczo... Będzie po mojemu. Czyli nie wiem, jak, albowiem jestem, proszę pana, na zakręcie i nie mam żadnego krwistego pomysłu na siebie, nie mówiąc o swoim pisarstwie, jeśli w ogóle o czymś takim w odniesieniu do mojej skromnej osoby może być mowa. Niewątpliwie jednak rośnie we mnie potrzeba kanalizowania jakoś strumienia świadomości, a jedynym medium, które ten strumień uznaje, jest klawiatura wydająca specyficzne odgłosy bębnienia w klawidze w odpowiednim tempie, z odpowiednią siłą, w odpowiednich warunkach etc.

Gwoli wyjaśnienia - tytuł: jestem właśnie w trakcie przezwyciężania kryzysu pierwszego pokoju w Londynie i tuż przed zajęciem drugiego pokoju w Londynie. Niby ten pierwszy był własny, jednak czegoś mu brakowało (i brakuje nadal: przestrzeni życiowej). Ponadto kobiecie, by mogła tworzyć, potrzebny jest właśny pokój. W moim przypadku - własny (s)pokój. Trzy gwinee już mam, co najciekawsze. Brakuje mi tylko tej utraconej pewności, co dalej. Wydawało mi się, że wiem. Teraz muszę dowiedzieć się na nowo.

Gwoli wyjaśnienia - adres: byłam easternbitch. Geneza tego jakże malowniczego pseudonimu jest arcytrywialna. Kolejny blog zasługuje na kolejne przypomnienie. Otóż x lat temu (bodajże trzy jeśli mnie pamięć nie myli) postanowiłam rozpocząć dietę. Ana poleciła mi South Beach. Z Ma Bicz prześmiewczo stwierdziłyśmy, że nam do beach daleko, a bitch to jesteśmy jak najbardziej, ponadto nie do końca z south, tylko bardziej z east - tym oto sposobem powstała easternbitch. Przylgnęło. A że bitch zamieszkuje obecnie londyński East End (rozkoszując się bliskością okolic, w których Kuba Rozpruwacz dokonywał swoich słynnych zbrodni), mała transformacja była jak najbardziej akuratna.

Tyle tytułem wstępu. Kolejne medium uważam za otwarte (jakby mi było mało...)